Wiele różnych partii w dziejach zmieniało pod siebie granice okręgów wyborczych. O ile może to stanowić jakieś pocieszenie, toPiS nie jest jedyne.
Co bardziej światowi komentatorzy nazywają pisowskie kombinacje przy okręgach wyborczych „dżerrymanderingiem” (za Wikipedią: „termin oznaczający manipulowanie przebiegiem granic okręgów wyborczych, najczęściej w celu uzyskania korzystnego wyniku„).
Dziwaczne to słowo – jak wszystkie zarazy, dewastujące europejską demokrację – pochodzi z USA, gdzie praktyka krojenia okręgów wyborczych pod potrzeby partii aktualnie rządzącej ma sporą tradycję. „Gerrymandering” to gra słów – połączenie nazwiska gubernatora stanu Massachusetts, Elbridge’a Gerry’ego, ze słowem „salamander”. Pomysł zrodził się z karykatury w „Boston Gazette”, gdzie kształt okręgu, wytyczonego przez gubernatora Gerry’ego w interesie jego partii, porównany był do mitycznego jaszczura żywiącego się ogniem. Było to w roku 1812.
Spisuj
Dziś amerykańska zabawa okręgami wiąże się ze spisami powszechnymi, przeprowadzanymi w USA co 10 lat. Po każdym z nich na nowo przelicza się miejsca dla poszczególnych stanów w kongresie federalnym – a kongresy stanowe mają za zadanie dopasować okręgi wyborcze do nowego „nadziału”, co staje się pretekstem do ułożenia ich zgodnie z interesami rządzącej w stanie większości. Służą temu dwie główne techniki: „cracking” i „packing”, czyli coś jakby łupanie i upychanie. „Cracking” to mechanizm rozsmarowania zwolenników opozycji cienką warstwą po wszystkich okręgach – tak, żeby nigdzie nie stanowili większości. „Packing” działa na zasadzie przeciwnej: jeśli są jakieś okręgi, w których opozycja i tak musi wygrać – władza napycha do nich maksymalnie dużo swoich przeciwników, co sporą ich część neutralizuje. W okręgach jednomandatowych, jeśli do zwycięstwa trzeba 50 głosów, a kandydat otrzymuje 100 – połowa z nich to głosy zmarnowane. Mimo, iż technologia ta ma dwa wieki tradycji, w ostatnich latach nabrała nowego rozpędu – dzięki komputerom, które pozwalają wyznaczać korzystne dla wyznaczającego okręgi z dokładnością do kwartałów ulic.
Na ten temat wypowiadał się już Sąd Najwyższy USA. Nie zdobył się wyraźny zakaz manipulowania granicami okręgu wyborczego w interesie partii manipulującego – choć przyznał, że może to być niekonstytucyjne – zakazał natomiast profilowania rasowego i etnicznego. Mówiąc wprost: nie wolno rysować okręgów tak, żeby umniejszyć wagę głosów Afroamerykanów czy Latynosów, można natomiast osłabiać szanse opozycji. Ta zasada owocuje wieloma zabawnymi sytuacjami – jak na przykład w Karolinie Północnej, gdzie w zeszłym roku sąd uwalił okręgi wyborcze narysowane przez republikanów, ponieważ wymierzone były przeciwko (tradycyjnie głosującym na demokratów) wyborcom czarnoskórym. Wobec czego republikanie musieli mapę poprawić – i podczas debaty na ten temat, kongresman stanowy David R. Luis z wielkim naciskiem mówił:„chcemy uczynić jasnym, że naszym zamiarem jest takie narysowanie mapy okręgów, które zapewni nam partyjną przewagę”. Co im się zresztą udało – zdobywając 53 procent głosów, republikanie dostali 77 procent mandatów.
Upychaj
Obecnie przez Sądem Najwyższym USA rozważana jest inna sprawa dotycząca gerrymanderingu – także w wykonaniu republikanów, choć tym razem z Wisconsin. Tutaj, dzięki kreatywnemu przeformatowaniu okręgów, w 2012 roku GOP zdobyła 48,7 procent głosów i 61 procent miejsc – co zostało zaskarżone przez obywateli głosujących na demokratów, którzy przekonywali, iż w demokracji to wyborcy wybierają parlamentarzystów, a nie odwrotnie. Sąd pierwszej instancji przychylił się do ich opinii, republikanie odwołali się do Sądu Najwyższego, który obradował nad tym problemem w październiku. Wyrok oczekiwany jest w czerwcu przyszłego roku.
Jeśli sąd zdecyduje, że rysowanie okręgów wyborczych pod dyktando jednej partii jest niezgodne z amerykańską konstytucją – będzie musiał zaproponować technologię oceniania czy „ekstremalny gerrymandering” miał miejsce czy też nie. Najczęściej proponowaną zasadą jest tu opracowana przez prof. Nicholasa Stephanopoulosa z Uniwersytetu Chicago koncepcja „efficiency gap”. Czyli, powiedzmy, „luki skuteczności”: jaki procent głosów oddanych na daną partię to głosy zmarnowane – co w okręgach jednomandatowych oznacza zarówno głosowanie na przegranego, jak i „za dużo głosów” na kogoś, kto i tak by wygrał. Jeśli luka przekracza 7 punktów procentowych, to znaczy, że nastąpił „packing” i „cracking”, czyli okręgi były narysowane po myśli jednej z partii.
Alternatywne rozwiązanie problemu gerrymanderingu mają naukowcy z Carnegie Mellon University, którzy proponują grę hazardową. Wesley Pegden, Ariel Procaccia i Dingli Yu wymyślili rozrywkę z gatunku „jeden tasuje, drugi ciągnie”. Najpierw gracz A – powiedzmy, republikanie – rysuje mapę okręgów wyborczych, którą przedstawia graczowi B – demokratom. Demokraci wybierają na tej mapie jeden okrąg, który im się podoba – i on zostaje zamrożony, nie może już ulec zmianie. Następnie demokraci rysują swoją mapę, na której dowolnie wybrany okręg zamrażają republikanie. I tak aż do skutku, czyli do ustalenia wszystkich okręgów w danym stanie. Metoda może zdawać się zawiła, ale na pewno jest uczciwsza od obecnej.
Głosuj
To, co wszakże należy podkreślić, to fakt, iż cały problem gerrymanderingu nie dotyczy wyborów proporcjonalnych – jeśli są one rzeczywiście proporcjonalne. Wtedy przesunięcie wyborców partii A z jednego okręgu do innego nie zmienia w istotny sposób sumy mandatów zdobytych przez partię A w całym kraju – choć oczywiście może frustrować jej kandydatów z tego pierwszego okręgu. Groźba związana z manipulacją okręgami pojawia się wtedy, kiedy mamy do czynienia z systemem większościowym – czyli wymarzonymi przez Kukiza JOW-ami. Tak obecnie w Polsce głosuje się na radnych w mniejszych miejscowościach – i na senatorów. Mandat dostaje zdobywca największego poparcia, a wszystkie inne głosy idą do kosza. Efekt jest taki, iż w 2015 PiS zdobył w wyborach senackich 40 procent głosów – i ma 61 na 100 senatorów. W tym systemie wpływ granic okręgu na wyniki wyborów może być decydujący.
Ale niebezpiecznie robi się także wtedy, kiedy – jak w wyborach do Sejmu, sejmików, rad powiatów i dużych miast – teoretycznie obowiązuje system proporcjonalny, ale jest on wypaczony różnymi ulepszeniami, wprowadzanymi przez dużych dla dużych.
Rozkładaj
Przy okazji pisowskiej reformy prawa wyborczego w antypisowskich mediach pojawił się dziwaczny konsensus: że „ordynacja proporcjonalna jest korzystniejsza dla dużych partii”. To oczywiście nieprawda: ordynacja ściśle proporcjonalna powoduje, no właśnie, proporcjonalny rozkład mandatów w stosunku do oddanych na poszczególne partie głosów. Nie premiuje dużych partii, nie daje im nic ponad to, co rzeczywiście dali im wyborcy. Sytuacja, z jaką mamy dziś do czynienia – fakt, że PiS za 37,6 proc. głosów dostał bezwzględną większość w Sejmie – to efekt rozmaitych filtrów, które dominujące w parlamencie partie nakładały na proporcjonalność od początku lat 90. Ważna jest wielkość okręgów – o którą z takim ogniem walczy dziś opozycja – ale ważniejszy jest system d’Hondta i próg wyborczy, który sprawił, że 1,7 miliona głosów oddanych na lewicę (ZLew i Razem) wylądowało w koszu, a ich mandaty trafiły do PiS i PO.
Zmniejszenie okręgów w wyborach samorządowych niekoniecznie pozwoli władzy „ukraść wybory”. Badacz ordynacji, dr Jarosław Flis, oblicza, iż w sejmikach PiS ma szansę zyskać po jednym mandacie na kilkadziesiąt, ale może też i stracić – zwłaszcza, jeśli nastąpi konsolidacja opozycji. To, co na pewno na tej zmianie ucierpi – to przepraszam za słowo, demokracja przedstawicielska, czyli taki koncept, iż to wyborcy decydują o tym, kto ich reprezentuje w samorządzie. Ta idea, i tak już skopana przez przepchane przez duże partie rozwiązania, dyskryminujące małe partie, doznaje dziś kolejnej amputacji – właśnie w samorządach, gdzie owa bezpośrednia relacja wyborcy i wybrańcem zdaje się celem ćwiczenia.
Dziel i rządź
Opozycja oczywiście ma w tej sprawie do powiedzenia tyle, ile Gasiuk-Pihowicz w komisji Piotrowicza – ale może najwyższa pora przyznać, że cały koncept progów wyborczych i rozdziału mandatów metodą d’Hondta kompletnie wypaczył zasadę proporcjonalności wyborów. Pierwotną przyczyną wprowadzenia progów i d’Hondta było niebezpieczeństwo nadmiernego rozdrobnienia, uwidocznione w Sejmie I kadencji, do którego weszło 17 klubów i kół. Rzecz w tym, iż ta groźba dawno minęła – a w zamian pojawiła się inna, znacznie, przyznacie, poważniejsza. To czas,w którym opozycja powinna zobowiązać się przed wyborcami, iż po odsunięciu PiS od władzy, zmieni ordynację tak, żeby formacja, na którą zagłosował co piąty dorosły Polak, nie mogła robić sobie z państwa partyjnego odpustu z jarmarkiem, wycierając sobie przy tym gębę suwerenem.
A obrońcy konstytucji mogliby dodać, iż art 96. ustawy zasadniczej stanowi, iż „wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne”.