W rozważaniach, jak to się stało, że mamy dziś PiS-owską Polskę, wśród wielu wskazywanych uwarunkowań i przyczyn, brakuje jeszcze jednej, bardzo wiele znaczącej.
Rozważania na temat roli jednostki w historii zaprzątały od dawna historyków, filozofów i socjologów. Najczęściej mieli na myśli monarchów, wodzów, wybitnych przywódców. Zapominali często o sobie, to znaczy intelektualistach, którzy dokonując krytycznego oglądu rzeczywistości, wyprzedzając swój czas, potrafili ideami zmieniać świat.
Takie właśnie postaci występowały często w okresie PRL-u, prezentując publicznie swoje stanowisko. Przypominam słynne „Listy”: 34 z 1964 roku dotyczący zagrożenia kultury narodowej, czy też 59 z przełomu lat 1975/1976 przeciw zmianom Konstytucji. Ale dużo ważniejszą była sfera szeroko rozumianej kultury, w której intelektualiści, z różnych politycznych i światopoglądowych opcji, dzięki swej bogatej wiedzy, twórczym talentom, krytycznemu spojrzeniu, poszukiwaniu różnych dróg zrozumienia i naprawy rzeczywistości – nas zwykłych zjadaczy chleba – uczyli i zmuszali do refleksji, otwierali nowe horyzonty, kształtowali postawy i wpływali na dokonywane wybory. Tłumy przed kasami kin wyświetlających wybitne polskie filmy, zapełnione teatralne sale na epokowych i niezapomnianych spektaklach, oblegane księgarnie, w których ciągle brakowało poszukiwanych dzieł, ambitne programy radiowe i telewizyjne, ogólnopolskie dysputy na łamach ważnych społeczno-kulturalno-politycznych periodyków i żarliwe dyskusje na autorskich spotkaniach.
W początkowych latach III Rzeczpospolitej jakiś mądrala, którego nazwiska na szczęście nie pamiętam, wyraził publicznie opinię, że w ustroju demokratycznym, jaki teraz mamy, rola intelektualistów wyrażających swoje opinie w sprawach publicznych ulega minimalizacji, a właściwie zanika. Miały ją wypełnić demokratyczne instytucje ze swoimi prawami, procedurami i możliwościami. I tak się rzeczywiście stało, acz bardzo niewiele postaci sceny politycznej godnie zastępowało ludzi wielkiego umysłu z ich krytycyzmem i odwagą.
Uwiedzeni pięknymi hasłami o niepodległości, suwerenności i wolności, także demokracji – ale nie tylko z tych względów – nasi intelektualiści zapomnieli o drzemiącej w nich potędze umysłu, ważnym społecznym prestiżu i ciążących na nich obowiązkach.
A dzwony dzwonią, dzwonią
Wyśpiewane przez Jacka Kaczmarskiego „A mury runą, runą, runą” rzeczywiście upadły, ale ten nowy polski świat, urządzony przez solidarnościowe ekipy, okazał się od początku daleki od doskonałości i oddalony od oczekiwań liczącej się części społeczeństwa. Wynikało to z realizowanej neoliberalnej doktryny, samej w sobie będącej zaprzeczeniem społecznych haseł Solidarności, ugruntowującego się podziału na rozlicznych beneficjantów tamtej „dobrej zmiany” i całą resztę oraz, pomimo licznych zapewnień, na naginaniu bądź nawet łamaniu prawa, nie mającego wiele wspólnego z głoszonym hasłem „państwo prawa” i z pojęciami równości, a także sprawiedliwości społecznej. Zachwyt nową rzeczywistością, tak dobrze znany z niedalekiej przeszłości, wyrażał się – jak zawsze – w zapewnieniach, że jest dobrze, a będzie niedługo jeszcze lepiej. Wątpiący i niezadowoleni otrzymali en bloc miano „homo sovieticus”, co różnie się tłumaczy, a w rozumieniu jednego ze czołowych katolickich publicystów oznaczało, że to: „człowiek, który wszystkiego oczekuje i domaga się od państwa, który nie chce i nie umie swego losu wziąć we własne ręce.” W nowych warunkach dotyczyło to przede wszystkim pracowników likwidowanych PGR-ów, zwalnianych z upadających, mocą ustaw Balcerowicza, instytucji i zakładów przemysłowych, a także górników, którym proponowano (przykład autentyczny !!!) przekwalifikowanie się na florystów. Później wzmocniono to hasło – już nie byli homo sovieticus, tylko po prostu komuniści. Powstała wielomilionowa rzesza ludzi, z bardzo różnych powodów, wykluczonych z nowego porządku.
Okazało się, że nie jest jednak tak dobrze, mimo agresywnej propagandy – też intelektualisty – Adama Michnika, a więc z nadzwyczaj humanitarną pomocą pospieszył kolejny, Jacek Kuroń ze swoimi zupkami. Z podobnym skutkiem.
Pierwszy dzwon wybił już w czasie czerwcowych wyborów w 1998 roku, gdy frekwencja, mimo zmasowanej kampanii Solidarności, wyniosła zaledwie 62,70 proc., a na tzw. Listę krajową padło między 7 a 8 milionów głosów. Oznaczało to, że aż 37 proc. obywateli, z różnych zapewne powodów, nie uczestniczyło w akcie wyborczym , i że ok. 40 proc. wyborców poparło Listę krajową ze znajdującymi się na niej czołowymi osobami upadającej władzy. Euforia wyborczego zwycięstwa przyćmiła możliwość głębszych przemyśleń tych wyników.
Następny dzwon wybił niedługo później, w czasie kampanii prezydenckiej w 1990 roku, kiedy to niejaki Stan Tymiński uzyskał większe poparcie niż urzędujący premier Tadeusz Mazowiecki. Tłumaczono to na różne, czasem pokrętne, sposoby, ale, że było to ostrzeżenie dla aktualnie sprawujących władzę, nie chciano przyjąć do wiadomości.
Przez całe 27 lat III RP, pomimo nachalnej i kłamliwej propagandy, około 50 proc. Polaków oceniało pozytywnie wprowadzenie stanu wojennego. Później radość z odzyskanej wolności okazały miliony emigrantów, a „szczęśliwe życie” potwierdza każdego dnia co najmniej 11 samobójstw, których liczba rośnie, przekraczając daleko wskaźniki w Unii Europejskiej.
Tych dzwonów było zdecydowanie więcej, ale i Zygmunt z Wawelskiego Wzgórza nie byłby w stanie dotrzeć ze swoim ostrzegawczym tonem do zadufanych i nadzwyczaj zadowolonych z siebie, postsolidarnościowych elit i ich kolejnych rządów. I nie tylko do nich.
Money, money, money
Pierwsi niesławną rolę zaczęli odgrywać dziennikarze, pozbawieni kurateli PZPR ale pełni dziecięcej naiwności. Brunon Miecugow, ojciec niedawno zmarłego Grzegorza, tak komentował te zachowania: „Na początku przemian ustrojowych mało kto dostrzegał i rozumiał, jak ogromne znaczenie ma pieniądz. Wielu dziennikarzy wpadło w euforię, sądząc – jakże naiwnie – że nastają czasy pełnej swobody, że każdy będzie do woli korzystał z wolności słowa i prawa do nieskrępowanej niczym wypowiedzi. Wtedy często cytowałem im zdanie, które usłyszałem od Stefana Kisielewskiego: «Nie zawracajcie mi głowy prawami człowieka. Człowiek ma tyle praw, ile ma pieniędzy» … Tym, którzy cieszą się, że mamy dziś w mediach pełny pluralizm, odpowiadam: Cóż to za pluralizm, skoro we wszystkich gazetach czy stacjach telewizyjnych i radiowych siedzi ten sam redaktor naczelny, który nazywa się ZYSK?”
Poza mamoną pozostały, jak zawsze w historii prasy i mass-mediów, interesy partyjne, grupowe, biznesowe i wszelkie inne. A jacyś tam jajogłowi ze swoimi mądrościami dopuszczeni zostają na łamy i anteny tylko wtedy, gdy ich wypowiedzi odpowiadają nowym kuratorom medialnego świata. Nieliczne przykłady mediów, w których było odmiennie, nie mają niestety większego znaczenia, z uwagi na ich niski nakład bądź małą oglądalność.
Pieniądz powrócił na należne mu, jako bogu, miejsce we wczesnokapitalistycznym polskim wydaniu, i to bez jakiegokolwiek umiarkowania. Ma to do dziś swój druzgocący skutek we wszystkich sferach życia społecznego i prywatnego.
Anoda
Kolejnymi po dziennikarzach, a nawet trochę wcześniej, byli prominentni ludzie sztuki, którzy niepomni zaszczytów uzyskanych od poprzedniej władzy, w nowej dostrzegli nie tylko samo dobro, ale i zapewne szansę – co zresztą się potwierdziło – dalszego twórczego rozwoju. Jeden z nich chciał nawet zostać szoferem Wałęsy, co później, skonfundowany, tłumaczył, że chodziło tylko o podwiezienie. W uwielbieniu dla swojego pasażera stworzył dzieło o człowieku z żelaza, a inny reżyser obraz „1920 Bitwa Warszawska” – oba w najlepszej socrealistycznej konwencji, tak jak w radzieckich filmach o hartującym się jak stal Pawce Korczaginie i w „Niezapomniany rok 1919”. Zgodne z nowym politycznym zapotrzebowaniem. Natomiast wybitne uczelniane postaci tak były zajęte pracą naukową, że nie dostrzegały przemian zewnętrznego świata, albo też z pokorą i milczącym zawstydzeniem go kontestowały.
To wcale nie była zbiorowa amnezja polskich środowisk intelektualnych. Milczące przyzwoleniene na dokonujące się w III RP zło i nieprawości wynikało z wielu powodów. Fakt uzyskania niepodległości i demokratycznego ustroju państwa był bardzo ważący, uważano bowiem, że tej młodej demokracji nie wypada i nie należy krytykować, mając nadzieję, że w miarę upływu lat okrzepnie. Łączyło się to z ówczesną poprawnością polityczną, wg. której istniał jasny podział na wszelkie zło w PRL-u, i wszelkie dobro w odrodzonej Rzeczpospolitej. Także z ostrą odpowiedzią tym, którzy jakąkolwiek w tej materii przejawiali wątpliwość oraz z możliwością daleko idących konsekwencji.
Czytam rozmowę z Witoldem Beresiem, który tak mówi: „Od pierwszych dni wolnej Polski Wajda na nią się wkurzał, dostrzegał różne rzeczy, które my dostrzegamy dopiero teraz. Ale jednak ją kochał. Nie tylko dlatego, że to Polska, ale dlatego, że III RP to jest wolność, esencja wolności.” Podobnie ma się rzecz z „Prawdziwym chrześcijaninem” Andrzejem Wielowiejskim („GW” 16.12 .2017): „Określę go jednym słowem: człowiek bardzo dzielny. Słowo to oznacza odwagę, bo jest Andrzej zaprzeczeniem wszelkiej lękliwości. ale też zgodnie ze źródłosłowem chodzi tu o bardzo mocne działanie.”
Jeden wkurzony, a drugi odważny – to tylko przykłady powszechnych zachowań polskich środowisk intelektualnych – ale żadnego nie było stać na publiczne okazanie swoich poglądów i ocen o współczesnej im polskiej rzeczywistości. Intelektualiści, wykazujący tyle inicjatywy i odwagi w opresyjnej Polsce Ludowej, w wolnej i demokratycznej Polsce nabrali sporo wody w usta. Apeluje ostatnio do nich Marek Beylin: „Teatr i kultura nigdy nie dały się zgnoić władzy. Mimo cenzury i konformizmów twórcy w PRL-u, występując przeciw ideologicznym formatom, wbudowali w kulturę kręgosłup pozwalający jej ostro rozliczać rzeczywistość i władzę za pomocą szyderstwa bądź powagi. Potrzebna powtórka.”
Ale także w wielu innych dziedzinach. Jakoś tak się dziwnie wydarzyło, że na trzech kolejnych Kongresach Kultury Polskiej (w latach 2000, 2009, 2016) stanowiących zgromadzenie polskich intelektualistów, zajmowano się głównie sprawami kultury i kwestiami socjalnymi twórców. Jedynie odczytany na ostatnim Kongresie list Marii Janion, w którym „zadeklarowała nienawiść do toksycznego polskiego mesjanizmu i uzależnienia od cierpienia, płynącego z romantyzmu”, stanowił krytyczną refleksję o polskiej współczesności. Podobnie rzecz się miała na wszystkich Powszechnych Zjazdach Historyków Polskich, od 1994 do 2014 roku, podczas których zabrakło protestu przeciw glajszachtowaniu naszych dziejów, także przez osławiony Instytut Pamięci Narodowej. Nie wykorzystanych okazji było także wiele na licznych korporacyjnych spotkaniach ludzi światłego pono intelektu.
Katoda
Tygodnik „Przegląd” niedawno przypomniał wybitną postać Aleksandra Bocheńskiego, autora słynnych „Dziejów głupoty w Polsce”, który m. in. „W Solidarności widział nawiązanie do najbardziej bezmyślnych tradycji insurekcyjnych, w stanie wojennym zaś jeden z niewielu triumfów rozumu i dyscypliny nad głupotą w Polsce. Można odnieść wrażenie, że gen. Jaruzelski był dlań Wielopolskim, któremu udało się powstrzymać rozlew krwi.” I dalej: „U schyłku PRL pisał, że nie będzie ona mogła liczyć na obiektywną ocenę. Przeciwny polityce Leszka Balcerowicza domagał się szacunku dla dokonań powojennego przemysłu…” Droga intelektualnych poszukiwań Bocheńskiego rozpoczęła się od antykomunizmu, a zakończyła się, jedynie możliwym do przyjęcia, trudnym realizmem.
Podobnie rzecz się ma z grupą wybitnych współczesnych intelektualistów, których wcześniejsze drogi były odmienne, co nie stanęło im na przeszkodzie, w odważnej i pogłębionej refleksji oraz sprawiedliwym oglądzie III RP. Godzi się więc tu przypomnieć postaci filozofów idei – Andrzeja Walickiego, Bronisława Łagowskiego, Władysława Markiewicza, Ludwika Stommy i Marcina Króla; prawników – Ewy Łętowskiej, Moniki Płatek i Jana Widackiego; psychologa Janusza Reykowskiego; ludzi Kościoła – ks. Adama Bonieckiego, bp. Tadeusza Pieronka i także Stanisława Obirka; aktorów – Krystynę Jandę, Janusza Gajosa i Jana Nowickiego. Dodać należy także krakowski klub „Kuźnica”, z nagrodami Kowadła i z wydawanym periodykiem „Zdanie”. Ta lista jest zapewne dużo dłuższa, ale niestety nie na tyle obszerna, aby przywrócić naszym politykom rozum a narodowi rozsądek.
Ostatni dzwon
Spóźnione przebudzenie intelektualnych elit, bo wcześniej jakoś się żyło w tym naszym smrodliwym ciepełku z letnia wodą, nastąpiło dopiero po pierwszych owocach jakie przyniosły obecne rządy PiS. Różne były tego przyczyny: przekroczenie dotąd kategorycznych granic, propagandowa maszynka mielenia prawdy, zagrożenie dla grupowych interesów i pozycji, strach przed tym co jeszcze może nastąpić, ale również najzwyklejsza ludzka przyzwoitość. Odwagę okazali socjolodzy, później historycy, obudzili się prawnicy, zaślepieni dotąd na krytykę polskiego wymiaru sprawiedliwości, twardym głosem odezwał się Karol Modzelewski, przez lata zasiedziały w wiekach średnich, dołączył politolog Mirosław Karwat pisząc o demoralizującym wpływie każdej władzy, Andrzej Stasiuk, który „nie pozwoli politykom odebrać sobie życia”, Adam Zagajewski „mający dług u Piotra Szczęsnego” i Ewa Lipska ze swoją „nadchodzącą awarią świata”. I szereg innych.
Rodzi się jednak fundamentalne pytanie, ale i oskarżenie: w jakim stopniu większość polskich intelektualistów, poprzez zaniechanie swojej społecznej misji, przyczyniła się do aktualnej awarii naszego polskiego świata?