Przed Sejmem odbyła się demonstracja byłych funkcjonariuszy – zarówno pracowników służb mundurowych jak i garniturowych. Tłumek byłych podoficerów, oficerów, a nawet generałów stał luźno wokół trybuny z mówcami. Zgromadzili się na zawołanie Sojuszu Lewicy Demokratycznej – jedynej partii, która ich broniła, broni i zapowiada, że będzie broniła. Sojusz postępuje słusznie z wielu powodów.
Po pierwsze, lewica musi bronić ludzi, których państwo oszukuje, okrada, z którymi zawiera umowę, by jej potem nie dotrzymać. Zebrani zawarli bowiem ze swoim państwem, z Polską, swoistą umowę: spędzą życie na baczność, nie będą liczyć dni ani godzin, jeśli trzeba będzie w obronie państwa i jego obywateli zginąć – zginą. W zamian będą mieli spokojną starość, dach nad głową, możliwość wykształcenia dzieci, pełny garnek, ubranie na grzbiecie. Ich emerytury będą gwarantowane – w zróżnicowanej wszelako wysokości, która będzie uzależniona od wysługi lat, od wykształcenia, od przebiegu służby, ale nie od widzi mi się polityków.
PiS tę umowę podarł. Mówiąc precyzyjnie – dodarł do końca, bo pierwsza drzeć zaczęła Platforma Obywatelska. PiS tylko wyjął naddarty papier z kosza i podarł spisaną na nim umowę z funkcjonariuszami do reszty, wrzeszcząc, że dokonuje sprawiedliwości społeczne. Że niby ubecy nie mogą mieć większej emerytury, niż ich ofiary. Łgarstwo i kant w tym, że ostatni ubecy byli zwalniani ze służby w roku 1956 wraz z likwidacją UB. Ilu może ich jeszcze żyć po 60 latach? I czy dla tych kilku trzeba aż odbierać miskę zupy wdowom po milicjantach?
Tylko PiS stać na coś takiego No, ale PiS ma wydatki. Ofiar komuny z każdym rokiem przybywa, a nie ubywa. Jakby bojowników „Solidarności”, podziemnych drukarzy, miotaczy ulotek, styropianowców, żołnierzy wyklętych, Wallenrodów-Piotrowiczów i im podobnych cwaniaków natura rozmnażała w drodze partenogenezy. Owszem, natura zna gady, które rozmnażają się w ten sposób, ale żeby było ich aż tyle?!
SLD postępuje więc słusznie i moralnie, że głośno upomina się o ofiary ofiar komuny z autonominacji. No i politycznie – w końcu byli funkcjonariusze, to dawny elektorat tej partii, który w pewnym momencie dostał małpiego rozumu i uwierzył, że dla post-solidarnościowych zwycięzców może być poważnym, równoprawnym partnerem. Mało tego – ze wszystkich sił podejmował starania, by na miano takiego partnera zasłużyć. Najczęściej wyrażało się to bezkompromisowym
krytykowaniem lewicy, odcinaniem swych czerwonych ogonków, łojeniem SLD na każdym kroku z wyjątkową bezkompromisowością. Funkcjonariusze z życiorysami sięgającymi PRL z największą ochotą brali na siebie każdą taką robotę i z jeszcze większą ochotą szli do wyborów głosując coraz słabiej na Sojusz, a coraz silniej na całą prawicową menażerię. Dobrze, że teraz wracają do domu, ale jeszcze lepiej, żeby sobie zdali wreszcie sprawę, że poniekąd sami sobie zgotowali ten los. Choćby w ostatnich wyborach wystarczyło nie głosować na PiS, na PO ani na przywódcę partii osobno, tylko na lewicę, a pan Prezes nie miałby większości i mógłby paniom i panom marznącym dziś na powietrzu nagwizdać. Nie wystarczy bez końca wypominać SLD pani Ogórek, warto też nie zapominać o własnych wyborach.
Gdy więc chodziłem między demonstrującymi, gdy słuchałem ich wystąpień, miałem mieszane uczucia. Jestem za i trzymam kciuki, ale głownie z tego powodu, że dobrze życzę Sojuszowi, a więc także życzę im i tego, żeby skutecznie przeprowadzili tę batalię, żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby zasady zwyciężyły, choćby w interesie ludzi nie do końca wobec swych obrońców lojalnych.
Gdy bowiem słuchałem płomiennego wystąpienia jednego z byłych generałów policji, miałem przed oczami Zbyszka Sobotkę, przez tę policję wystawionego na pastwę kieleckiego sądu. Dziś, nawet gdy jedno z policyjnych ogniw nierozerwalnego łańcucha poszlak (który dla sędziego był wystarczającym dowodem dla skazania Sobotki) pękło, Zbyszek i tak jest w pułapce prawnej, która na trwale uwięziła jego życiorys w klatce tego procesu. Bardzo przecież udanego zarówno dla przeciwników Sojuszu, dla kilkorga dziennikarzy pracujących dla swych politycznych sponsorów, jak i dla pewnego policyjnego dostojnika, jak słyszę.
Gdy patrzyłem na wytwornego generała tajnych służb, dziś aktywistę walki w obronie praw byłych funkcjonariuszy, to miałem przed oczami Józka Oleksego uwikłanego przez SB-ecką elitę w aferę Olina. I marna to satysfakcja, że po latach ów półbóg został przepędzony z Sejmu na chodnik przez posłankę Kryśkę, Kryśkę. Gdy bowiem czujna niczym liszka Kryśka, Kryśka dowiedziała się, że spotkanie ma odbyć się w Sali Kolumnowej Sejmu, ryknęła na
Kuchcińskiego: czy ty nie widzisz, że to pucz z tego może być, jak ich do Sejmu wpuścisz? Albo jakoś tak.
W każdym razie, puczem straszyła – osobiście o tym opowiedziała w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl.
Organizatorami niedoszłego mitingu w Sejmie (czyli wedle Kryśki, Kryśki – puczu) byli europosłowie Krystyna Łybacka, Bogusław Liberadzki i Janusz Zemke. I oni mieli by być tymi zamachowcami, autorami jakiegoś zbrojnego przewrotu? Śmiechu warte. Najwyraźniej Kryśce, Kryśce króliki w głowie się zachowują wyjątkowo nieobyczajnie. Ale co to ma wspólnego z puczem? Zwłaszcza Kryśce, Kryśce żaden przewrót nie grozi. Ani zbrojny, ani żaden inny. Choć „w głowie ciągle maj”, choć „chciałaby dusza do raju”, to „ostatnia niedziela” już dawno minęła.