NA LEWICY. Argumenty dra Bartosza Rydlińskiego (UKSW, bezpartyjny) są ciężkie, jak pociski haubicoarmat Pierwszej Armii WP szturmującej Wał Pomorski. Niestety, podobnie precyzyjne.
Począwszy od stylu. Rozumiem, że elektorat (czytelniczy i wyborczy) w wyższych grupach wiekowych nie musi akceptować wszystkich chwytów generujących współcześnie lajki na fejsie, ale nawet na trudno akceptowalną (wziętą w nawias, ironiczną – czy naprawdę trzeba podkreślać żarty wężykiem?) estetykę można odpowiedzieć adekwatnie. To znaczy złośliwą ironią, a nie analizą artystycznego środka pt. „analogia zombie” i wykładem Wujka Dobra Rada z savoir-vivre’u. A wystarczyłoby przecież wskazać, że zombie to taki niby-trup, ale jednak bardzo trudno go dobić. Już, już się wydawało się, że mamy go z głowy, a on nas (niech będzie, że „anty-postkomunistyczną” lewicę) wciąż prześladuje, nie ma na niego sposobu. Jak znalazł dla mistrza ciętej riposty. Gdyby polemikę pisał Urban czy Gadzinowski, znani z ciętego pióra i refleksu, wpadliby na to zapewne: śmierć SLD ogłaszano już parę razy, ale zawsze jakoś przedwcześnie. I to nie tylko sprawa retoryki. Bo faktycznie: w sondażach Sojusz jest wciąż powyżej progu, czego niestety nie można powiedzieć o Partii Razem, ma struktury „w powiatach” (o których Rydliński pisze, ale po to głównie, by Majmurka zawstydzić – zamiast konkurentów faktycznie zakłopotać), jest wciąż rozpoznawalny w mediach, ma „twardy elektorat”…
No dobrze, już wystarczy. Tylu komplementów (co prawda w mowie zależnej, w trybie warunkowym) w pozapartyjnych mediach nie napisano o Sojuszu już od lat, więc przejdę do polemiki właściwej. Bo nie chodzi tutaj o estetykę, uczciwość i elegancję, ale o dwie kwestie dla lewicy bardzo poważne. O program – i o to, czy Sojusz ma polityczną przyszłość.
Weźmy resortowe emerytury, po których ostro przejechał się Majmurek. Krytyka propozycji emerytalnych SLD i użycie słowa „przywileje” nie oznacza neoliberalizmu. Choć osobiście uważam tzw. ustawę dezubekizacyjną PiS za skandal, to uzależnienie wyższych (bo wyłączonych z powszechnego systemu) świadczeń od branży, a nie indywidualnych warunków pracy, to realny problem. Praca w wojsku czy policji to ciężki kawałek chleba, ale niekoniecznie (nie zawsze) cięższy od pracy hutnika czy pielęgniarki. Wyższe emerytury (czyli „przywileje”, w sensie neutralnym, a nie oskarżycielskim) dla wszystkich tych, którzy załapali się na bardziej wpływowy resort (mundurowi, także całe życie za biurkiem), względnie branżę eksportującą do II obszaru płatniczego (górnicy, ale też dyrektorzy zjeżdżający na dół co najwyżej po to, by gasić strajk), a niekoniecznie ci, którzy pracowali w szkodliwych dla zdrowia warunkach (włókniarki, pracownicy ciężkiej chemii) – to akurat niezbyt „lewicowe” dziedzictwo PRL. To raczej efekt priorytetów ówczesnej władzy i funkcjonalnej wagi poszczególnych branż dla państwa, a nie dowartościowania pracy proporcjonalnie do ludzkiego wysiłku i kosztów zdrowotnych.
Poza tym kryzys systemu emerytalnego wymaga propozycji całościowej – a nie prostego hasła, które na fest utrzyma przy partii dotychczasowy elektorat, względnie przywróci jej choć część tych, których „godności ubliżyła” (dużo bardziej niż hollywoodzki potworek) wiadoma kandydatura w wyborach prezydenckich 2015 roku. Podobnie z podatkami i składkami – obok kilku słusznych propozycji (które Majmurek przyjmuje z uznaniem) – w propozycjach programowych SLD widać charakterystyczne braki: cisza na temat opodatkowania dochodów kapitałowych i utrzymanie degresywnej składki ZUS, a także utrzymanie KRUS dla bardzo zamożnych przedsiębiorców rolnych (co było politycznie zrozumiałe, ale w czasach rządów koalicyjnych z PSL).
Argument, że nastawienie na starszego wyborcę jest typowe dla europejskich socjaldemokracji, jest w zasadzie prawdziwy (choć niemiecka SPD liczy ostatnio na jakąś odmianę za sprawą przywództwa Schulza). Tylko co ma z tego wynikać? Że socjaldemokracja nieodwołalnie schodzi z historycznej sceny? Wolelibyśmy nie, a przynajmniej ja bym wolał. I dlatego nie można bazy wyborczej socjaldemokracji zawężać do pokolenia weteranów LWP i utrwalaczy władzy ludowej licząc, że zahartowane organizmy i resortowa służba zdrowia zapewnią im długowieczność (bo już klasy awansujące za Gierka poszły raczej w okołoplatformiany liberalizm bądź pisowską „swojskość”). Problemy seniorów to ważna – bardzo dziś zaniedbana – część lewicowej agendy, ale wizerunek „partii resortowych emerytów”, wzmacniany jeszcze koszmarnymi wypowiedziami ludzi w rodzaju pułkownika Mazguły, skazują SLD na rolę, nomen omen, funduszu emerytalnego dla zasłużonych działaczy. Bo do tej roli sprowadzi się partia, która uzyska np. 6 procent w wyborach.
Odpowiedź na retoryczne skądinąd pytanie Rydlińskiego: „czy brak socjaldemokratycznego języka na mównicy sejmowej służy polskiej demokracji?” jest oczywista; kolejny Sejm bez lewicy to katastrofa. Ale to nie może być mały klubik, który – niewątpliwie rządzący wówczas, być może w koalicji z narodowcami – PiS sprowadzi w najlepszym razie do pozycji katolickiego koła „Znak” (o chichocie historii…). A SLD z taką postawą, jaką wyrażają jego propozycje programowe (a raczej te, które nie padły, a paść powinny) oraz język i wrażliwość jego obrońców, ogranicza się do mało perspektywicznego i po prostu wąskiego dziś elektoratu.
Do wyborów parlamentarnych mamy ponad dwa lata. Całkowicie podzielam tezy Majmurka, że 1) „ponowne wejście lewicy do Sejmu jest konieczne, by PiS nie wzięło drugiej kadencji” oraz 2) „do tego pewnie potrzebna będzie pomoc jakiejś części aktywów Sojuszu”. Z tezy pierwszej wynika, że lewica musi zyskać co najmniej tyle mandatów, by łącznie z partiami „mieszczańskimi” móc zablokować kolejny rząd katolicko-narodowej prawicy; nawet jeśli sama do niego nie wejdzie, będzie wówczas miała spore możliwości oddziaływania na centroprawicę i punktowe przepychanie jej na lewo. Taka perspektywa oznacza walkę o w sumie kilkanaście procent głosów. Przy tym jednoczesne wejście Razem i jakiejś centrolewicy („między SLD a Barbarą Nowacką”) do Sejmu arytmetycznie wydaje się możliwe, ale taka gra to wielkie ryzyko: jeśli Razem się, mówiąc kolokwialnie, uprze przy startowaniu osobno, reszta po lewej stronie stanie przed powtórką dylematu z 2015 roku. A ponieważ drugiej klęski SLD już naprawdę może nie przeżyć, raczej nie poważy się startować w bloku i wystartuje jako partia. I wtedy gra na „elektorat LWP”, przy dobrych wiatrach (historii już raczej przez małe „h”) może jeszcze wystarczyć na próg, ale wszystko powyżej odstraszy.
Jaki z tego wniosek? Obecna strategia Sojuszu, której broni Rydliński, daje mu pewne szanse na przetrwanie, tzn. wejście do Sejmu. To taki „wróbel w garści”: starczy na fundusz emerytalny, ale do odrodzenia lewicy potrzeba czegoś innego. Z kolei młodzi eksperci dopisujący do programu partii walkę z ociepleniem klimatu, opiekę nad niepełnosprawnymi, „przedsiębiorcze państwo”, walkę o prawa LGBTQ, „skandynawską” reformę szkolnictwa czy progresywny pakiet dla prekariuszy też mogą nie wystarczyć – bo i tak im nikt w te cuda nie uwierzy. Alternatywą dla status quo jest więc albo wielki exodus młodych działaczy (a więc utrata atrakcyjnego dla „twardogłowych” wyborców logo) i budowa czegoś nowego z Nowacką, a może i nawet z Razem, bądź wielki lifting partii (trudny, z braku świeżego lidera) i budowa czegoś nowego z Nowacką, ale już Razem na pewno nie. Jak mawiają nie tylko Anglosasi, ale też po angielsku: „the choice is yours”, towarzysze.