Dlaczego nie było cię pod Sejmem? – pyta w swoim tekście Małgorzata Kulbaczewska-Figat. Cóż, mnie na przykład nie było dlatego, że miałam do wykonania pracę, potem pilną sprawę do załatwienia w urzędzie, a potem chciałam po ludzku odpocząć. Nie wiem jak inne dziewczyny czy kobiety. Pewnie podobnie. Rozumiem postulat, aby zwiększyć obywatelską aktywność w słusznej sprawie, ale nie za bardzo podoba mi się narracja mająca wywołać poczucie winy.
„Dlaczego ciebie tam nie było? Nie interesujesz się polityką, nie wiedziałaś, że mamy od ponad dwóch lat antykobiecy rząd i malowaną tylko opozycję? Nie lubisz demonstrować, źle ci się to kojarzy? Czy raczej sądzisz, że sprawa ciebie – ani twoich bliskich – nie dotyczy?” – pyta z żalem Małgorzata. I ja ten żal rozumiem.
Ale odpowiadając na postawione pytania – tak, być może właśnie dlatego pod Sejm przyszła garstka ludzi, a nie akurat „choćby jedna czwarta Czarnego Protestu”. I ja bym się tych ludzi szczególnie nie czepiała. Bo fajnie, kiedy uda się zmobilizować, ale też mogę zrozumieć tych, którzy poprzestają na płaceniu podatków i po prostu wykonywaniu solidnie swojej pracy oraz wrzuceniu do urny kartki z głosem. Bo to nadal ci, na których się te głosy oddaje, są w posiadaniu magicznego guziczka mogącego ustawę odrzucić bądź przyjąć.
I o ile demonstrowanie i wyrażanie poglądów akurat w tej formie nie jest ani obowiązkowe, ani opłacane, to uczestnictwo posłów w obradach już tak. I z tego można, a nawet trzeba ich rozliczać. Po to mamy reprezentantów, żeby nie musieć „ręcznie” pokazywać im swojej politycznej woli. Bo (o ja naiwna!) wydawało mi się, że posłowie znają oczekiwania swoich elektoratów.
To na ich komfort (tak duży, jak tylko to możliwe) składają się wszyscy pracujący Polacy. To w ich stronę powinno się skierować gniew, a nie w stronę ludzi, których de facto oszukali, że pracują.
I może należałoby przemyśleć kryteria wyboru tych reprezentantów. Bo bardzo źle świadczy o nich, jeśli muszą mieć pół miliona wkurzonych kobiet stojących pod Sejmem na mrozie, żeby zapaliła im się żaróweczka: „O kurza stopa, to musi być jakaś ważna sprawa!”.
Mnie też trafia szlag z powodu tego, co się stało. Ale trafia mnie głównie wtedy, kiedy słyszę, że jeden pan z druga panią mówi coś w rodzaju „Głosowałem/am W ZGODZIE Z WŁASNYM SUMIENIEM”. Przepraszam, z czym?
W Sejmie nie ma miejsca na własne sumienie i zdaje się, że nasi parlamentarzyści zapomnieli (przy wybitnej pomocy kościelnych hierarchów), że poseł to w istocie „posłaniec”, wysłannik ludu. Wiedzieli o tym starożytni Grecy. Zarówno ichniejsi posłowie, jak i stojący ponad nimi oficjalni dyplomaci nie istnieli w oderwaniu od swoich mocodawców – i zdaje się, że tu właśnie (eureka!) ukryty jest cały haczyk owej niewdzięcznej roboty. Kiedy słyszę Kornelię Wróblewską, Elżbietę Gelert, Jacka Tomczaka, Marka Biernackiego, których nieledwie złamano moralnie; kiedy czytam tłumaczenia w stylu „Nie przyszedłem na głosowanie bo i tak jestem konserwatystą, i co mi zrobicie” – to mam ochotę wrzasnąć „A kto cię, do ciężkiej cholery, wybrał?!”.
Elektoraty Nowoczesnej i PO oczekiwały głosu liberalizującego – i stąd dyscyplina. Słusznie zachował się Grzegorz Schetyna, wyrzucając zbuntowaną trójkę na zbite pyski. Nie mam złudzeń, że cokolwiek zrozumiał: popłynął, jak zwykle, z prądem, rzucając ich na pożarcie wkurzonej tłuszczy. Ale tak właśnie powinno być. Bycie posłem to posłannictwo. TYLKO posłannictwo.