Konkurs na zadania edukacyjne fundacji działających na tym polu zakończył się kolejną prywatyzacją wspólnego majątku Polaków. Opadła kolejna maska demokratów i miłujących ojczyznę patriotów. Od lat przypinają sobie ordery i wypłacają odszkodowania, a także renty za walkę z „totalitaryzmem”. Tymczasem spełnili misję restauracji kapitalizmu w aspołecznej amerykańskiej odmianie.
Ten kraj ma najlepszy parlament, jaki można kupić za pieniądze, skoro w Kongresie ponad połowa to milionerzy i miliarderzy. Przeciętny majątek kongresmena to 15 mln dolarów, a jego wyborcy przeciętnie tylko 200 tys. dolarów. Można mieć kilka dorywczych prac, a i tak nie domknąć budżetu domowego bez kuponów żywnościowych. To efekt systemu najmu i wyrzucania z pracy (hire-and-fire). Do tego ogłupiająca popkultura, własne raje podatkowe i złomowiska wycofanych z eksploatacji strażników pokoju Wuja Sama. Tu się też narodziła zrealizowana w Polsce koncepcja wyczynowego kapitalizmu korporacji-wydmuszek, żyjących z patentów wytwarzanych przez start-upy.
Montaż nad Wisłą peryferyjnego kapitalizmu poddostawców, zleceniobiorców, taniej pracy i niskich podatków to zbiorowe dzieło tzw. klasy politycznej. Wpisała się ona całkiem udanie w dzieje polskiej głupoty, począwszy od podgolonych łbów mazowieckiej szlachty po dumnych karmazynów, dumnych z sobiepaństwa i próżniaczej konsumpcji. Początek należy do elity zarządzającej przedsiębiorstwami, umocowanej w nomenklaturze partyjnej. Ta pod koniec lat 80. wyprowadzała do założonych prywatnych spółek cenne składniki majątku i zamówień – publicznej firmie pozostawiając nieużytki i zobowiązania. Szybko doszła do porozumienia z elitą solidarnościową przy Okrągłym Stole. Ta zaś wysadziła pracowników i związkowców na przystanku wolność i demokracja. Sama zajęła się uwłaszczaniem na wspólnym majątku. Najpierw były to popegeerowskie i spółdzielcze ziemie.
Kościół też nie próżnował – szybko stał się największym właścicielem ziemskim, przechwytując ponad 100 tys. ha ziemi. Kiedyś na niejednej działce stał dworek cioci Jadzi. Wielkie przedsiębiorstwa powaliła tzw. szokowa terapia sterowana z zewnątrz przez ówczesnego neoliberała Jeffreya Sachsa. W kraju gorliwym wykonawcą strategii powrotu do „normalności”, tj. statusu peryferii był Leszek Augiasz Balcerowicz. W sumie dokonał się deal: za jeszcze gierkowski dług zagraniczni wierzyciele przejęli duży rynek wewnętrzny, sektor bankowy, wykupili tanio, często za równowartość ziemi, na której znajdowała się fabryka – najnowocześniejsze przedsiębiorstwa. Zresztą głównie po to, by je zlikwidować. Kontrakt objął też klasę specjalistów: ekonomistów, kadrę inżynieryjno-techniczną, prawników. Oni stali się drużynnikami zagranicznych firm. Taniego pracownika zapewnili w strefach specjalnych, dodatkowo wspierając zagraniczny kapitał subwencjami. Skomercjalizowali też w dużym stopniu usługi publiczne, propagując populizm antypodatkowy, wręcz nienawiść do państwa. Rozplenił się mały kapitał usługowy, bieda-biznes. Beneficjenci tych zmian to dziś klientela wyborcza nadwiślańskich liberałów skupionych wokół PO i jej różnych lokalnych odnóg.
Przyszedł PiS i już przy otwartej kurtynie, a raczej w świetle telewizyjnej kamery, stworzył w istocie autorytarny i oligarchiczny system rządów, posługując się tylko atrapami demokracji. I tu pojawia się ważny wątek. Jak to się mogło stać?
Widzimy jak na dłoni, czym w istocie jest liberalna demokracja, komu ona ostatecznie służy. Okazuje się, że to dekoracja dla państwowej biurokracji, a także jej zwierzchników uzyskujących od wyborców tzw. legitymację do rządzenia. Raz na kilka lat dorośli zawierzają dyspozycję nad instrumentarium państwa jakimś przebierańcom. Powierzają im stanowienie prawa, budżet pochodzący z podatków, aparaty ideologiczne. Powierzają właściwie komu? Różni manipulatorzy symbolami, pozami, minami, emocjami – zyskują głosy słabo zorientowanych w mechanizmach funkcjonowania kapitalizmu, w grze międzynarodowej o wpływy i kontrolę surowców.
Naciskają gruczoły emocjonalne ogłuszonych przez zblatowany z PiS kościół. Głosi on „religię nienawiści maskowanej mową miłości”. Chcą uruchomiać energię rodaków, ale nie są w stanie wskazać, jak rozwiązać polski problem milenium-zapóźnionego przybysza. W efekcie komentatorzy się spierają o to, czy mamy tylko „dyktaturę kompletnych dyletantów” czy już „terror głupków”. W tej chwili to cała galeria osobliwości: pełniący obowiązki premiera – poruszająca ustami kukiełka; rzecznik rządu – android, pierwszy sukces polskiej robotyki; prezydent – kataryniarz patriotycznego frazesu; prezes wszystkich prezesów – powstańczy zmartwychwstaniec, zagubiony w historycznym czasie i przestrzeni.
To wszystko marionetki w eksperymentalnym teatrze absurdu na żywo. Dlatego rozważenia wymaga powołanie instytucji odwoływania posła czy urzędnika państwa, których decyzje i działania rozmijają się z preferencjami określonej wielkości wyborców.
A miało być tak pięknie: w końcu i nad Wisłą przyszedł czas na społeczną gospodarkę rynkową. Nawet jej duch pojawił się w konstytucji. To koncepcja, która współgrała z doświadczeniami co prawda „równych w dziadostwie”, ale to w Polsce 14 milionów wychodźców ze wsi i rolnictwa do miasta i do przemysłu. To był potencjał do budowy wspólnoty życia i pracy, wspólnoty, która nie musi bez ustanku pomnażać zyski i majątek niektórych swoich członków.
Ma natomiast interesy wspólne, by ograniczać nierówności majątkowe i dochodowe. One bowiem mają charakter antagonistyczny, prowadzą do konfliktów, protestów społecznych, do populizmu. Pod ich znakiem stoi obecny kapitalizm rodem z Waszyngtonu. Teraz kiedy władzę sprawuje sektor finansowy i wielkie korporacje – narastają dysproporcje rozwojowe między regionami świata, a rezerwowa armia pracy liczy sobie 2,4 mld.
Narastające nierówności pracowo-własnościowe prowadzą do nasilających się protestów pod różnymi szyldami ideologiczno-programowymi. Słabnie pokój społeczny i zgoda, charakterystyczne dla powojennego kompromisu między kapitałem a pracą. Państwo socjalne, choć osłabione, pozostało jeszcze w kilkunastu krajach, głównie w Skandynawii. Tutaj firma, jej udziałowcy i właściciele, kadra zarządzająca wciąż jest zmuszona do wydatków na humanizację pracy: na opiekę lekarską, na płatne urlopy, na emerytury i renty. To są duże, wynoszące kilkadziesiąt procent pozapłacowe koszty zatrudnienia.
By zasłużyć sobie na tytuł przedsiębiorcy i ubiegać się o antykryzysowe tarcze, trzeba wynagradzać pracownika przynajmniej minimalną płacą, a nawet respektować udział pracownika we współzarządzaniu firmą. Do tego dochodzi partycypacja we własności publicznej. To ona właśnie zapewnia członkom wspólnoty przynajmniej znośną kondycję życiową. I tylko tam, gdzie istnieje równość warunków startu, może istnieć równość szans życiowych. Własność wspólna powstaje dzięki podatkom, jako udział w każdym prywatnym majątku. Waha się on wokół połowy PKB. Druga połowa (a przynajmniej jedna trzecia) światowego PKB ukrywa się prawdopodobnie w rajach podatkowych. Dopiero wyścig państw do dna podatkowego, by przyciągać zagraniczny kapitał, zmienił sytuację: stopniowo znikali płatnicy i podatki: korporacyjne, majątkowe, dochodowe. Na nich opierał się uniwersalny system usług publicznych. Gwarantował on każdemu członkowi wspólnoty zachowanie zdrowia, edukację, zabezpieczenie na starość, nawet komunikację publiczną. Co rządzący w różnych wyborczych maskach ofiarowali polskiemu społeczeństwu?
Zamiast troski o zachowanie i powiększenie dóbr wspólnych minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek zajmuje się uwłaszczeniem partyjnych kamratów. Narusza przy tym konstytucję. Administruje tylko wspólnymi pieniędzmi i ma obowiązek kierowania się dobrem wspólnym w ich wydatkowaniu.
Tym dobrem jest edukacja młodego pokolenia. Nie może, a przynajmniej nie powinien, działać tylko według swojego partyjnego, światopoglądowego i ideologicznego widzimisię. Może mieć problem z „lewactwem”, z „neomarksizmem”, ale to jego problem osobisty. Konstytucja delegalizuje tylko ruchy polityczne odwołujące się do przemocy zbrojnej dla zdobycia władzy. Marksizm jest obecnie tylko wpływową na całym świecie orientacją badawczą oraz ideologią demokratycznego socjalizmu. Konstytucja zaś gwarantuje wolność i pluralizm myślenia i aktywności politycznej.
Wszystko wskazuje, że to nie katolicko-prawicowa szuria, tylko postulowana przez lewicę korekta kapitalizmu może ocalić ludzkość i planetę przed barbarzyństwem. Czas chyba dojrzewa do tego, żeby łamaniem konstytucji przez urzędnika państwa zainteresowały się inne organy władzy: Rzecznik Praw Obywatelskich, Prezydent RP i przede wszystkim Sejm. Mamy tu bowiem do czynienia z łamaniem Konstytucji, a konkretnie łamaniem konstytucyjnego zakazu dyskryminacji ludzi za przekonania.
Polski wyborca stoi na rozdrożu. Może odmawiać liberalny różaniec: ja, mój, mnie, moje. Pogłębi wtedy kryzys planetarny, nierówności i atomizację społeczeństwa. Może wybrać piekło na ziemi narodowej prawicy, zgodnie z wielkim projektem katolickiej Polski. Niech błądzą w atlantyckich mgłach i budują fort Polanda. Pozostałych czeka w nadchodzących dekadach przyśpieszona resocjalizacja: nasze ulice, nasze kamienice, nasza planeta.