Święcił się pierwszy maja, święcił się drugi i trzeci, ale święta maja mają to do siebie, że szybko się kończą i trzeba wrócić niechybnie do ligowej szarzyzny. A tam wciąż te same problemy i zagwozdki. Razem z „Razem” czy razem z Tuskiem. Wspólnie czy w koalicji. Z kim by jednak się nie zblatować i jak list nie poukładać, naszej roboty nikt za nas nie zrobi.
W Święto Pracy akuratnie pracowałem. Jak co roku, od wielu lat. Tak już mam, że kiedy inni się bawią i radują, ktoś musi im przygrywać do tańca, i tym kimś jestem właśnie ja. Znalazłem jednak czas, żeby po trasie prześledzić doniesienia i relacje z ogólnopolskich obchodów.
Jak co roku Lewica z OPZZ-tem zorganizowała centralny marsz przez Warszawę. Różne media różnie szacowały liczbę manifestantów. Nie trzeba było jednak nazbyt wytężać wzroku, żeby dostrzec, że tłum który sunął tego dnia przez ulice stolicy, nie był Bóg wie jak nieprzebrany. Niedobrze. Po pierwsze dlatego, że nie przebijamy się do ogółu z przekazem i właściwym dekodowaniem pierwszomajowej symboliki. Po wtóre, bo nie nazbyt dobrze rozpropagowaliśmy jego idee w mediach, zwłaszcza społecznościowych, żeby pociągnąć młody elektorat, nieskoszarowany w partiach i stowarzyszeniach, a zwykły prekariat i proletariat stołecznych zakładów, firm i startupów. Za to, rzecz jasna, winę ponoszą władze centralne, choć zapewne, w ich mniemaniu, wszystko zostało wykonane przepisowo i zgodnie z zamierzeniami. Były relacje telewizyjne, obrazki poszły w Polskę. Na tyle nas było stać. Tu rzeczywiście należy się zgodzić. Stać dziś lewicę w Polsce na niewiele. Żeby zorganizować i wypromować tej rangi wydarzenie, podobnie jak każde inne, nawet na dużo mniejsza skalę, potrzeba pieniędzy. Bez nich nie ma co marzyć o dobrym wyniku, zwłaszcza wyborczym. Tych na lewicy nie ma i nie zanosi się, żeby było ich więcej. Autobusy nie dowiozą. Ludzie się nie zepną, żeby jechać do Warszawy za swoje, bo i po co. Zostają u siebie. W powiatach, gminach i miasteczkach. Ale nie wychodzą na ulice, a przynajmniej nie w takiej liczbie jak kiedyś. Bo i z czym do ludzi? Ze szturmówką i ulotką? Dajcie spokój. Groteska.
Kiedy przeglądałem zdjęcia z obchodów centralnych, uderzyła mnie po oczach jeszcze jedna sprawa. Pośród towarzyszy z centrali, na zdjęciach dostrzegłem także wielu szeregowych posłów i działaczy spoza ścisłego gremium kierownictwa, którzy robili na trybunie honorowej za tło. Czasami przemawiali, ci bardziej wygadani, ale najczęściej uśmiechali się i pozdrawiali bratnie delegacje. Tymczasem w ich macierzystych ośrodkach i okręgach wyborczych, a sprawdziłem prawie większość w Polsce, na pierwszomajowych obchodach, mimo że pogoda tego dnia była wymarzona, za aktyw robiło zwykle kilkanaście osób, w większości w wieku późnozbowidowskim. Okolicznościowa przemowa, goździk i rozwiązanie zgromadzenia po kwadransie. A i to głównie w wojewódzkich i większych, powiatowych miastach. Od poziomu gminy albo miasteczka 10 tys. plus-zapomnij. Parafrazując słowa tow. Kliszki skierowane do egzekutywy gdańskiej w 1970 r.: „Chyba komuś, towarzysze, pomyliły się tu kierunki ideologiczne!”. Gdzie i z kim powinien być polityk, nieważne, poseł, senator, szeregowy działacz, w trakcie tej czy innej imprezy, mającej wybitnie ideologiczny i unitarny charakter, jak nie ze swoimi ludźmi, na barykadach. Bo na pewno nie w Warszawie, w pierwszym rzędzie z Komitetem Centralnym. Kto, jak nie on, powinien wziąć na siebie ciężar organizacji takiego przedsięwzięcia i bić się o jak najwyższą frekwencję i zainteresowanie, tak ludzi jak i lokalnych mediów. Jeśli już bardzo chce koniecznie być w centrum, dzień jest długi, a Polska nie tak wielka, żeby nie móc pogodzić Warszawy z interiorem. Są samoloty, pociągi, autostrady, a przypomnijmy, poseł albo senator może nimi podróżować za darmo, na koszt podatnika. Owszem, było parę wyjątków, gdzie ktoś odrobił lekcje i nie pchał się tam, gdzie nie jego miejsce, ale widok kilku smutnych 70-latków pod pomnikiem czynu rewolucyjnego, zostawionych samym sobie, bez żadnego wsparcia z centrali, minimalnej promocji, w poczuciu bezsensu obranej drogi, świadczy aż nadto o tym, gdzie dziś lewica jest i gdzie może być, jeśli ktoś nie przewartościuje wspólnych celów i metod, którymi należy doń dochodzić.
Nie ma chyba w kalendarzu lewicy bardziej doniosłej daty, jak 1 maja. Jeśli w takim momencie lewica centralna zostawia swoich ludzi poniżej gmachu KC, na pastwę prawicy i konfederacji, na pośmiewisko, to na Boga, który jest albo go nie ma, jaka z niej/nas lewica? O jakim wyniku można marzyć i o jakiej walce, kiedy ludzie, którzy chcą się bić, dostają do ręki stare onuce i jedną pepeszę na batalion, do której sami musza dokupić sobie naboje. Mimo wszystko chciałbym wierzyć, że to może się jeszcze udać, ale morale siada w jednostce, jak gra naszej kadry w piłkę kopaną po dwóch minutach od gwizdka.