Ledwo minęło osiem miesięcy od czarnego protestu z 3 października 2016 roku, a pisowski rząd ponownie ugodził w prawa kobiet.
Na wniosek ministra zdrowia Radziwiłła, a decyzją Sejmu i Senatu, tzw. pigułka awaryjna, zwana też „elle one” lub „pigułką dzień po”, której funkcja polega na następczym zapobieganiu niepożądanej ciąży, będzie dostępna tylko na receptę.
Ustawa oczekuje teraz tylko…
Cytując klasyka, można by zadrwić, ciesząc się, że „ludzcy panowie” nie zakazali pigułki, a tylko ograniczyli dostęp do niej, ale nie ma nic zabawnego w tym kolejnym przejawie pisowskiego szaleństwa ideologicznego. Jest to poważny cios zarówno w prawa kobiet rozumiane ogólnie, jak i w ich bardzo konkretnie pojmowane praktyczne możliwości życiowe. Sens istnienia tej pigułki, poza jej działaniem, polega bowiem właśnie na nieskrępowanej dostępności do niej. O ile bowiem klasyczną, regularną antykoncepcję hormonalną można zaplanować, nawet przy jej dostępności, wyłącznie na receptę, o tyle sens istnienia „pigułki dzień po” wiąże się ściśle właśnie z łatwą dostępnością do niej. Bez tego jej walory ulegają radykalnej redukcji. Sytuacja, w której na przykład kobieta mieszkająca na prowincji, pozbawiona możliwości szybkiej wizyty u ginekologa, a także na ryzyko trafienia na takiego, który korzysta tzw. klauzuli sumienia, oznacza w praktyce odcięcie jej od legalnego leku w odpowiednim czasie.
Strzał ostrzegawczy
Pomysł Radziwiłła i decyzja pisowskiej większości w parlamencie powinny być sygnałem ostrzegawczym. Może on bowiem oznaczać, że w PiS mija szok po „czarnym proteście” i świta myślenie, że może był on jedynie jednorazowym wybuchem energii społecznego oporu, więc już się w tej skali nie powtórzy. I właśnie antykobiece lex Radziwiłł jest być może testem mającym na celu sprawdzenie aktualnej siły i determinacji środowisk kobiecych i feministycznych oraz sprzyjających im ugrupowań społeczno-politycznych. To sprawia, że zamiast biernego jedynie reagowania na zagrożenia, powinny one przystąpić do systematycznej presji na rzecz osiągnięcia swoich celów. I nie podważa sensu takiej taktyki fakt, że dziś osiągnięcie takich celów jak powszechna dostępność tanich środków antykoncepcyjnych
Paradoks demokratycznej przemiany
Gdy jeszcze w okresie poprzedzającym wybory 4 czerwca 1989, pojawiły się ze strony czynników kościelnych pierwsze głośne sygnały świadczące o kwestionowaniu obowiązującej wtedy liberalnej ustawy „o ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży” z kwietnia 1956 roku, nie trzeba było wielkiej przenikliwości by zauważyć, że wraz ze zliberalizowaniem ogólnych reguł życia politycznego pojawiły się równocześnie pierwsze oznaki zagrożenia dla niektórych podstawowych wolności społecznych w Polsce, akurat w PRL niekwestionowanych. Układ sił politycznych w Sejmie i w Senacie ukształtowany w wyniku wyborów 4 czerwca 1989 roku sprawił, że kolejne zdarzenia biegły już ku fatalnemu zwieńczeniu. Smutnym paradoksem było to, że właśnie w wyłonionym w wyniku w pełni demokratycznej ordynacji Senacie zrodził się projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji, a więc sui generis antydemokratycznej. Nawiasem mówiąc, tamten senacki projekt niesławnej pamięci Waleriana Piotrowskiego (tzw. „lex Piotorowski”) bardzo przypominał obecny fundamentalistyczny projekt przygotowany przez pisowski think-tank „Ordo Iuris”.
Po trwającej niespełna cztery lata burzliwej debacie, która jednak w zasadzie nie przeniosła się – jak obecnie – na ulice i ograniczyła się do mediów oraz sal parlamentarnych, 7 stycznia 1993 r. uchwalono nową, restrykcyjną ustawę antyaborcyjną. W porównaniu z wyjściowym projektem senackim była ona nieco złagodzona przez powszechnie znane trzy wyjątki od zakazu oraz przez rezygnację z karania kobiet. Na krótko, w 1996 roku, za pierwszego rządu SLD, ustawa została zliberalizowana, ale (nomen omen) Trybunał Konstytucyjny tę liberalizację unieważnił. Nie ma potrzeby by nazbyt drobiazgowo rozwodzić nad powszechnie znanym, dalszym biegiem zdarzeń w tej materii. Ustawa weszła w życie, ale wywołane przez nią konsekwencje spowodowały w Polsce permanentny stan podgorączkowy. Do opinii publicznej co rusz docierały za pośrednictwem mediów liczne sygnały o dramatycznych lub co najmniej radykalnie utrudniających kobietom życie konsekwencjach ustawy. Warto wspomnieć choćby casus nieletniej Agaty, której ciąża była wynikiem przestępstwa i która znalazła się pod zaciekłą presją fundamentalistów. Z artykułów prasowych dotykających różnego rodzaju przypadków można by stworzyć potężną białą księgę. Jednocześnie, co pewien czas w przestrzeni publicznej pojawiały się głosy nawołujące do zaostrzenia ustawy. Dość wspomnieć zablokowaną w 2007 roku przez Jarosława Kaczyńskiego konstytucyjną próbę Marka Jurka czy ubiegłoroczną próbę fundamentalistów spod znaku „prolife”. Fundamentalistyczny szantaż i psychiczny terror trwał w istocie permanentnie, acz z różnym natężeniem. Teraz stoimy przed kolejną próbą aborcyjnej „salwadoryzacji” Polski. Sytuacja jest najbardziej dramatyczna z dotychczasowych, bo obóz nacjonalistyczno-klerykalny dysponuje bezwzględną większością w parlamencie i bezwolnym prezydentem. Przed podzielonymi środowiskami lewicowymi stoi jednak zadanie podjęcia kontry. Masowe demonstracje przeciw projektowi, na których 3 kwietnia 2016 zgromadziły się tysiące kobiet, to nowa jakość, która nie towarzyszyła nam, uczestnikom „komitetów Bujaka” przed ćwierćwieczem. Ich dramatyczny głos na ulicy jest wielkim społecznym wzywaniem dla lewicy.
Dwie inicjatywy
SLD zapowiedział zebranie pół miliona podpisów za referendum na rzecz liberalizacji ustawy. Ciekawe, czy zebrali lub zbierają, bo ani widu ani słychu.
Krąg Barbary Nowackiej jest przeciw referendum, bo widzi w nim duże ryzyko przy niewspółmierności sił rządzących i opozycji i zamierza postawić na przygotowanie projektu liberalizującego prawo do aborcji. Liberalny projekt ustawy powinien powstać tak czy inaczej, bo tu, w przeciwieństwie do pomysłu referendum, nie kryje się żadne ryzyko. Ważne jest jednak, by lewica wreszcie konsekwentnie, niezależnie od układu sił w parlamencie, trwała przy stanowisku, które streściłbym słowami – „tak trzymać i nie popuszczać”. W przeszłości i obecnie tak, niestety, nie było. Pamiętam rozmowy dziennikarskie z ważnymi postaciami SLD, które moją sugestię, by stale wracać z postulatem liberalizacji prawa antyaborcyjnego dezawuowały argumentem, że nie ma to sensu, bo nie ma po temu odpowiedniej większości w parlamencie.
Wynikało to z niezrozumienia faktu, jak ważne w życiu publicznym jest podtrzymywanie kluczowych tematów, sygnalizowanie swojego stanowiska, a przez to wpływanie na świadomość opinii publicznej. Wycofanie się i milczenie oznaczało oddanie pola przeciwnikowi, który co rusz podejmował (tak jak ostatnio) kolejne próby odebrania kobietom ich i tak okrojonych praw. Stosując taką logikę, liberalna lewica dała się zapędzić do tak głębokiego narożnika i do tak paradoksalnej sytuacji, w której musi dziś bronić drakońskiej ustawy w sprzeciwie przeciw projektowi hiperdrakońskiemu.
Non possumus
Konsekwentne i uporczywe prezentowanie swojego stanowiska może oznacza trzy efekty. Po pierwsze, efekt demonstracji. Po drugie wpływ na opinię publiczną i ograniczenie efektu jednostronnej narracji fundamentalistów. Po trzecie – może stanowić instrument chłodzenia zapędów fundamentalistów poprzez skierowanie do nich komunikatu: „Jeśli będziecie z uporem godnym lepsze sprawy forsować swoje barbarzyńskie projekty, jeśli przeholujecie, to my w odpowiedzi ostrzegamy: przygotowujemy się na przyszłe wychylenie ideowego wahadła w Polsce w lewą stronę”. Warto zauważyć, że dostrzegają to nawet niektórzy politycy prawicy, jak choćby Jarosław Gowin.
To właśnie jednak bierność lewicy spowodowała rozzuchwalenie katolickich fundamentalistów, którzy przyzwyczaili się do tego, że przeciwna strona zdolna jest tylko do słabej defensywy, a nie do ofensywy. Nie ma żadnego uzasadnienia, by Polska była jedynym krajem UE mającym w tej materii uregulowanie prawne na poziomie Salwadoru. By była krajem sankcjonowanego przez prawo torturowania fizycznego i psychicznego kobiet. By miała prawa substandardowe, urągające obecnemu poziomowi praw w cywilizacji europejskiej.
Zanim nadejdzie ich kres…
Groteskowy ale i groźny rząd (możliwość takiego połączenia poświadcza Alfred Jarry w farsie „Ubu Król. Rzecz dzieje się w Polsce czyli nigdzie”), plastikowy, marionetkowy prezydent, chora, nieformalna dyktatura za nic nieodpowiedzialnej jednostki nie potrwają wiecznie, zwłaszcza w demokratycznej Europie, nawet wstrząsanej przez rozległy kryzys. Nie można wykluczyć, że na końcu ich politycznej drogi, Jarosława Kaczyńskiego i jego kamarylę czeka ława oskarżonych, ale nie można pozwolić, by zanim nadejdzie ich kres, biernie przyzwolić na podkładanie dodatkowego paliwa do piekła kobiet. Trzeba konsekwentnie powtarzać nasze „non possumus”. Nie należy nadal biernie uginać się przed kościelno-fundamentalistycznym szantażem i psychicznym terrorem. Niestety, jak na razie, po uchwaleniu ureceptowienia pigułki „dzień po” środowiska kobiece milczą. W czasie forowania tej ustawy nie odbyły się żadne zauważalne protesty. Jeśli kobiety będą znów milczeć i nie nawiążą do tradycji 3 października, ośmielone PiS odkroi kolejny kawałek od ich praw.