W ostatnim dniu tzw. okna transferowego trzech piłkarzy opuściło zgrupowanie kadry Polski żeby popisać nowe kontrakty, ale jeden z nich wrócił do Warszawy na tarczy.
Bohaterem nieudanej akcji transferowej był Kamil Grosicki, który w środę rano poleciał do Anglii, gdzie miał przejść testy medyczne i podpisać kontrakt z Burnley. Wyprawa nie zakończyła się jednak po myśli reprezentanta Polski, który wrócił do Warszawy jak niepyszny, a w trakcie powrotnej podróży skrzętnie usuwał z portali społecznościowych wszystkie swoje posty dotyczące tej sprawy. Także jego agent nabrał wody w usta i przestał zasilać newsami zblatowanych z nim asów Twittera.
Nietrudno się jednak domyślić o co poszo,. Obecny pracodawca Grosickiego, francuski Stade Rennes, żądał ponoc za transfer Grosickiego osiem milionów euro, natomiast Burnley było skłonne zapłacić o dwa miliony mniej. Tylko że owe „dwie bańki” to koszt prowizji dla agentów piłkarza, opłaty dla krajowych federacji oraz „działki” dla poprzednich klubów, którym się one należały na mocy umów czy przepisów futbolowego prawa. A że właściciele Stade Rennes chcieli zarobić na Grosickim sześć milionów na czysto, te dodatkowe opłaty próbowali zrzucić na Anglików. Miejmy nadzieję, że nasz piłkarz wyładuje teraz złość na Kazachach.