President Joe Biden walks with personal aide Stephen Goepfert along the West Colonnade of the White House Monday, July 11, 2022, to the Oval Office. (Official White House Photo by Adam Schultz)
8 listopada Amerykanie pójdą do urn, by wybrać 35 senatorów, gubernatorów i 435 członków Izby Reprezentantów. Tzw. Midterm Elections to powód do stresu dla Partii Demokratycznej i urzędującego prezydenta: wielkie reformy ugrzęzły w Senacie, ceny paliwa i żywności rosną, a kryzys gospodarczy puka do drzwi.
Niedawne badanie opinii publicznej pracowni Gallup wskazuje, że Partia Republikańska cieszy się nieco większym zaufaniem od Demokratów, w szczególności w obszarach ekonomii i bezpieczeństwa. Tymczasem, ostatni najazd FBI na posiadłość Mar-a-Lago nie tylko nie zaszkodził Donaldowi Trumpowi, a wręcz umocnił przekaz o lewicowym/liberalnym polowaniu na czarownicę (przynajmniej w oczach prawicowego ludu). Skumulowane badania opinii wskazują, że Demokraci utracą większość w Izbie Reprezentantów. Republikanie dokonali rzeczy niemożliwej – pomimo cementowania politycznego ekstremizmu, ich popularność nie spada, a stoi w miejscu – lub nawet rośnie.
Demokraci wydali miliony na wspieranie Republikanów
Obserwujemy zjawisko znane z krajów europejskich i Ameryki Łacińskiej. Nakładanie infamii przez media głównego nurtu ma niewielki wpływ na popularność skrajnej prawicy. Pierwsza tura wyborów prezydenckich w Brazylii udowadnia tę tezę – ultra-radykalny Bolsonaro (zwany „Trumpem tropików) miał przegrać z kretesem, tymczasem wygrana lewicowego Luli wisi na włosku. Demokraci i ich medialni zausznicy nie odczytali tych nastrojów, stąd ich ingerencja w republikańskie prawybory z nadzieją na wzmocnienie przekazu o radykalnych szaleńcach, dla których stanowią jedyną realną alternatywę (Demokraci wydali dziesiątki milionów dolarów na wspieranie skrajnie prawicowych kandydatów w dziewięciu stanach – informował jeden z wrześniowych nagłówków The Washington Times). Nasuwa się powiedzonko – be careful what you wish for. To, co przeraża intelektualistów ze Wschodniego Wybrzeża, niekoniecznie wywiera wpływ na typowego farmera z Maryland. Republikański kandydat na gubernatora tego stanu to niejaki Dan Cox, prawicowy ekstremista, który zasłynął poparciem dla ataku na Kapitol i nazwaniem Mike’a Pence’a zdrajcą. Pieniądze liberałów przyczyniły się do jego zwycięstwa nad bardziej umiarkowanym konkurentem. To tylko jeden z przykładów. Podobne praktyki miały miejsce w innych stanach. Jako że kandydaci Trumpa (91 proc. z tych, którzy otrzymali poparcie byłego prezydenta, wygrało swoje nominacje) muszą wyznawać religię tzw. oszukanych wyborów prezydenckich (rzekomo sfałszowanych przez demokratyczne elity, z „uzurpatorem” Bidenem na czele) o żadnej konstruktywnej współpracy w przyszłym Senacie czy Izbie Reprezentantów mowy być nie może.
Prawicowy zamach stanu stanowi już political-fiction?
Co więcej, republikańscy gubernatorzy będą mieli wpływ na zatwierdzanie głosów oddanych w wyborach prezydenckich w roku 2024. Jak pokazuje praktyka manipulowania okręgami wyborczymi i coraz bardziej radykalna retoryka prawicy (1 na 3 Republikanów popiera stosowanie przemocy wobec politycznej konkurencji, z kolei 58 proc. Amerykanów uważa, że demokracja jest zagrożona) prawicowy zamach stanu nie stanowi już zupełnego political-fiction. W samej Partii Republikańskiej da się zauważyć zjawisko pro-trumpowego, autorytarnego oportunizmu – nie wszyscy politycy popierają Trumpa, ale wychodzenie poza szereg równa się politycznej śmierci. Przekonała się o tym Liz Cheney (córka jednego z liderów neoconów, niesławnego Dicka Cheneya), członkini Izby Reprezentantów ze stanu Wyoming, która jako jedna z nielicznych zagłosowała za impeachmentem Trumpa. Kilka tygodni temu przegrała z kretesem prawyborcze starcie z mało znaną, acz ekstremistyczną Harriet Hageman (naturalnie – wyznawczynią Trumpa).
Dlatego właśnie tacy politycy jak Mehmet Oz, kandydat na senatora stanu Pensylwania, dawniej centrowy celebryta i pupilek mediów, szybko zmieniają poglądy i postawy, tak by nie było wątpliwości, że grają jedną i tą samą, skrajnie prawicową melodię (Oz powtarza wszystkie trumpistowskie slogany, ale najwyraźniej jego dwulicowość odrzuca nawet republikańskich wyborców – kandydat dołuje w sondażach). Inny przykład plastycznego polityka to J. D. Vance, autor „Elegii dla bidoków” i kandydat na senatora z Ohio, niegdyś twierdzący, że Trump to „Hitler Ameryki”, obecnie solidnie w obozie MAGA (Make America Great Again).
Postępująca radykalizacja – walka z prawem do aborcji (ostatnia decyzja konserwatywnego Sądu Najwyższego wywołała mniejszy efekt polityczny niż przewidywała lewica), krypto-rasizm, ograniczanie praw wyborczych, skrajny neoliberalizam podlany sosem troski o biednych – nie przeszkadza bazie wyborczej. Na opowieść o nieudolnych Demokratach łapią się nawet tacy niezależni celebryci jak podcaster Joe Rogan (ostry krytyk Bidena, flirtujący z opcją republikańską).
Demokraci nie są bez winy
Liberałowie utknęli w okopach dawno minionych wojen: polityka tożsamościowa, straszenie dyktaturą, ostrożność we wszelkich reformach ekonomicznych. Prezydent Joe Biden emanuje słabością i niezdecydowaniem, nawet pomimo twardej postawy w sprawie wojny na Ukrainie. Lokatorowi Białego Domu nie pomaga hamletyzowanie w sprawie jego własnego startu w roku 2024. Ta postawa nie dziwi: gdyby został wybrany na drugą kadencję, miałby 82 lata (!) w dniu kolejnej inauguracji. Podobnych wątpliwości zdaje się nie mieć Donald Trump, którego start wydaje się pewny. Tymczasem listopadowe wybory to wyłącznie przedbiegi przed ostatecznym starciem, które zadecyduje o losach Ameryki i świata. O ile opowieści o nowym Hitlerze i republikańskiej dyktaturze zdają się trafiać w próżnię, o tyle zagrożenie dla demokracji to nie tylko wymysł strategów obu partii. Kiedy ostatnio Ameryka była tak spolaryzowana w Białym Domu zasiadał ponury i bezwzględny Richard Nixon, jeden z ojców prawicowej polityki tworzenia podziałów w imię cementowania poparcia dla własnej formacji. Z tą różnicą, że narzędzia medialnej manipulacji sprzed 50 lat, nie mogą się równać obecnej potędze mediów społecznościowych.
Niezależnie od wyników kolejnych wyborów, Stany Zjednoczone tkwią w największym ustrojowym, ekonomicznym i społecznym kryzysie od czasów Wojny Secesyjnej. Wtedy również podział kraju dojrzewał przez długie lata, a ówczesne elity nie dostrzegły w porę nadchodzącej fali. Czy czeka nas powtórka z historii?