Tak to wymyślili ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych, że wybory prezydenta muszą się odbywać w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada. Tym razem padło na 8 listopada, czyli za dwa tygodnie. Zazwyczaj, jeśli któryż z kandydatów przeważał w sondażach, to już tak zostawało.
Ale nie koniecznie tym razem. Po raz pierwszy prezydenturę może wywalczyć kobieta, a ogromna część społeczeństwa amerykańskiego ma wątpliwości, czy o dobry pomysł. Poza tym walczy z nią demagog, który za nic ma świętości amerykańskie, jak uznanie swojej przegranej i bez żadnych zahamowań obiecuje wszystkim złote góry, a ludzie lubią wierzyć w cuda.
Co prawda sondaż telewizji ABC zrobiony po trzeciej debacie telewizyjnej (20-22 października) daje kandydatce demokratów, Hillary Clinton miażdżącą przewagę nad rywalem republikańskim Donaldem Trumpem – 50 proc. poparcia do jego 38 proc., ale nie potwierdzają tego inne sondaże. Najnowsze badanie CNN/ORN (poniedziałkowe) daje wynik 49:44, czyli taki, jak przed debatą. Jednak sondaż IBD/TIPP pokazuje, że górą jest Trump – 43:41. Dwupunktową przewagę Trumpowi przyznaje też sondaż Rasmussen Report – tyle, że ten stale pokazuje znacznie lepsze wyniki kandydata republikańskiego.
Z kolei Indeks Real Clear Politics, który oblicza średnią z kilku najważniejszych sondaży, daje Clinton przewagę 5,9 proc. I różnica tego rzędu utrzymuje się w tych badaniach od tygodni. Sondaże dają jej prowadzenie w 10 z 13 tzw. stanów wahadłowych, gdzie rozegra się kluczowa walka o elektorów wybierających prezydenta. O ile w większości stanów sympatie są ustalone od lat, o tyle w wahadłowych nigdy nie wiadomo, czy wahadło wskaże demokratę, czy republikanina.
Sama Clinton zdaje się uznała rzecz za przesądzoną, bowiem prowadzi już nie tylko swoją kampanię, ale wspiera też innych demokratów w odbywających się jednocześnie z prezydenckimi wyborami do Kongresu. Demokraci liczą, że odzyskają przewagę w Senacie. Żeby odzyskać Izbę Reprezentantów musieliby zgarnąć 30 dodatkowych mandatów, co jest mało prawdopodobne.