Donald Trump zagroził państwom, które nie aprobują uznania przez USA Jerozolimy za stolicę Izraela, a otrzymują amerykańską pomoc, bezpośrednimi konsekwencjami w postaci odcięcia dopłat.
– Biorą setki milionów dolarów, nawet miliardy dolarów, a potem głosują przeciwko nam. Cóż, obserwujemy te głosowania. Niech głosują przeciw nam. Zaoszczędzimy. Nie zależy nam – powiedział w typowym dla siebie stylu Trump na konferencji prasowej w Białym Domu.
Pogróżki miały skłonić państwa pozostające ze Stanami w dobrych stosunkach do przemyślenia swojej postawy przed planowanym na czwartek głosowaniem na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Turcja i Jemen zgłosiły pod głosowanie projekt niewiążącej rezolucji, która wskazuje na zasadnicze zagrożenie dla procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie, jakie niesie za sobą uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela. Jest to tekst bardzo zbliżony do rezolucji, nad którą dwa dni temu głosowała Rada Bezpieczeństwa. Projekt poparły tam m.in. Wielka Brytania i Ukraina, z reguły głosujące razem z USA, a Waszyngton został zupełnie izolowany. Amerykanie zablokowali rezolucję, korzystając ze swojego prawa weta, a ich ambasador Nikki Haley nie przebierała w słowach. Projekt rezolucji nazwała „zniewagą” i zarzuciła ONZ, że tylko szkodzi dążeniom do pokoju w regionie.
Nowa seria pogróżek, jaką Haley opublikowała w mediach społecznościowych, przesłała wybranym krajom, a Trump powtórzył dziennikarzom, jeszcze przebija poprzednią. Prezydent USA jednoznacznie zasugerował, że jeśli beneficjenci amerykańskiej pomocy nie będą w sprawach zagranicznych ślepo popierać protektora, mogą zapomnieć o dopłatach. Ostre słowa można uznać za skierowane w szczególności do państw arabskich pozostających w przyjaźni z USA, które w sprawie Jerozolimy (Al-Kuds) nie zaaprobowały decyzji Trumpa i ostrzegały go przed jej konsekwencjami. I niewiele zmienia tu fakt, że rezolucja będzie niewiążąca (czyli Amerykanie i tak ją zignorują niezależnie od wyniku głosowania), a nadto nie wymienia nawet Waszyngtonu, sugerując jedynie odwołanie wszelkich niedawnych decyzji dotyczących spornego miasta. – Weźmiemy pod uwagę każdy głos w tej sprawie – napisała Nikki Haley.
KOMENTARZ
Histeria mocarstwowa
Przyzwyczailiśmy się traktować groźby i porykiwania jako dowód i przejaw siły. Zwłaszcza, jeśli wydaje je z siebie przywódca państwa uważanego za silne. Wszechmocne niemal. Za światowego hegemona. Tak i teraz zupełnie bezprecedensowe Trumpowe groźby w stosunku do państw członkowskich ONZ, mające je zastraszyć, aby głosowały zgodnie z punktem widzenia Waszyngtonu, wydają się też być dowodem siły. Siły wpisanej wprost w ogłoszony w poniedziałek strategiczny dokument na temat bezpieczeństwa narodowego USA, w którym jasno mówi się, że Stany Zjednoczone mają władać światem, a kto się temu sprzeciwi, albo – co gorsza – spróbuje uszczknąć kawałek amerykańskiej hegemonii dla siebie, biada mu. Warto pomyśleć jednak, czy tak jest w istocie.
Rzecz jasna, nie sposób negować potęgi i mocarstwowego statusu USA. Nie można jednak nie zauważyć, że stopniowo dokonuje się jej erozja. Nie ta mierzalna, na przykład, nakładami na zbrojenia, bo tu widzimy coś wręcz przeciwnego, ale ta widoczna coraz bardziej w postaci słabnięcia skuteczności amerykańskiej polityki. I to nie dlatego nawet, że Kim Dzong Un czy ajatollah Chamenei mogą urągać amerykańskiej potędze, bo przywódcy Korei Północnej i Iranu lubili to czynić i w przeszłości. Ale dlatego, że pomimo swojej siły Ameryka w gruncie rzeczy niewiele może im zrobić. A na Bliskim Wschodzi amerykańska polityka ponosi klęskę za klęską – sojusznicy się narowią i zaczynają otwarcie rozgrywać własne gry, a próżnię powstałą wskutek nieudolności Amerykanów zagospodarowuje Rosja, nieobecna w tym regionie prze dekady. Wiele spekulacji czyniono, co miało być celem uznania Jerozolimy za stolicę Izraela. Jedno chyba przeoczono – że był to w istocie akt histeryczny. Żałosna próba postawienia na swoim, udowodnienia, że Ameryka może po raz kolejny zachować się jak słoń w składzie porcelany i nikt im nie przeszkodzi. A tymczasem już widać, że próba ta również kończy się fiaskiem.
Donald Trump obiecywał, że uczyni Amerykę wielką. To, co tymczasem udaje mu się osiągnąć, to uczynienie jej samotną. A to groźne nawet dla niej samej. Bo nawet największe mocarstwo, jeśli jest samotne, jest tym samym słabe.
Grzegorz Waliński