Rządząca w Zimbabwe partia ZANU-PF zdjęła Roberta Mugabe z funkcji przewodniczącego. Jego dni na stanowisku głowy państwa też wydają się policzone.
Od pięciu dni rządzący od przez niemal cztery dekady prezydent Zimbabwe przebywa w areszcie domowym. Wojskowi, którzy przejęli kontrolę nad państwem pozwalają mu jednak od czasu do czasu pokazać się publicznie, dając tym samym do zrozumienia, że starają się, aby do zmian doszło w sposób konsensualny, niemniej jednak sytuacja staje się jasna – 93-letni Robert Mugabe będzie musiał odejść. Teraz otwarcie na jego odejście naciska nie tylko środowisko weteranów wojny wyzwoleńczej, które prezydent zraził do siebie coraz bardziej otwarcie umacniając pozycję swojej o 40 lat młodszej żony Grace, ale i jego własna partia. W niedzielę komitet centralny ZANU-PF odwołał z partyjnych funkcji i jego, i ją.
Przewrót, którego (jakoby) nie było
Przejęcie władzy przez armię był ewidentnie spowodowany zdymisjonowaniem przez Mugabego wiceprezydenta Emmersona Mnangagwy – polityka uważanego powszechnie za odgrywającego w Harare kluczową rolę, powiązanego zarówno ze środowiskiem weteranów, jak i wojskiem i aparatem bezpieczeństwa, jak również za głównego przeciwnika rosnących wpływów Grace Mugabe. Informacje, czy działania wojskowych były podejmowane w porozumieniu z nim, czy też dymisja Mnangagwy wyzwoliła ich reakcję, są sprzeczne. Nie ulega jednak wątpliwości, że to zdymisjonowany wiceprezydent umocnił w ich wyniku swoją pozycję – równocześnie z osunięciem Roberta Mugabe, partia swoim szefem uczyniła właśnie jego. Wydaje się zatem, że to on jest typowany na nowego szefa państwa.
Boris Johnson ma rację
Brytyjski minister spraw zagranicznych nierzadko wypowiadał opinie kontrowersyjne, jednak z jego reakcją na wydarzenia w Zimbabwe nie sposób się nie zgodzić. Komentując je w kilka godzin po informacji, że władzę w Harare przejęło wojsko, stwierdził on, że zamianę jednego dyktatora na drugiego podobnego trudno określić mianem pozytywnego obrotu wydarzeń. A tak właśnie będzie, jeśli cały ciąg wydarzeń, które obserwujemy w ostatnich dniach w Zimbabwe, miał doprowadzić jedynie do podmiany Mugabe przez Mnangagwę – polityka podobnego formatu, wywodzącego się z tego samego środowiska i reprezentującego interesy w gruncie rzeczy tej samej elity władzy od dziesięcioleci niszczącej kraj w imię jakoby niedokończonej rewolucji. Teraz ta sama elita zwróciła się przeciwko Mugabemi nie dlatego, że przejrzała na oczy, ale jedynie z tego powodu, że uznała, iż jej interesy są zagrożone. Trudno zatem oczekiwać po Mnangagwie zdecydowanych zmian – byłby to raczej jedynie przewrót pałacowy.
Puszka Pandory
Metafora puszki Pandory kojarzy się zwykle źle – w końcu to z niej na świat wydostały się wszystkie nieszczęścia. Przywołując ją w przypadku Zimbabwe mam na myśli jednak co innego. Otóż, działania zimbabwiańskiej armii i powrót Mnangagwy widziałbym przede wszystkim jako inicjatywę dotychczasowej elity władzy mające na celu rozwiązanie konfliktu o sukcesję po starzejącym się prezydencie nie czekając na jego śmierć – w końcu i tak przecież, zważywszy podeszły jego podeszły wiek – nieuniknioną w nieodległej perspektywie, tak, aby – z jednej strony nie dopuścić do przejęcia przez Grace Mugabe schedy po mężu, z drugiej zaś – utrzymać niekwestionowaną pozycję ZANU-PF i odgrywających w jej władzach kluczową rolę weteranów. Wtym kontekście, zatem, jeśli nawet Mugabe sprowokował jej reakcję dymisjonując Mnangagwę, to tylko przyspieszył w ten sposób to, co i tak było nieuniknione. Może się jednak okazać, że te kalkulacje ze strony głównych aktorów trwającego od środy przewrotu-nie-przewrotu okażą się chybione – bo uruchomić mogą ciąg takich wydarzeń, jakich właśnie chcieliby uniknąć. Bo ZANU-PF i środowisko weteranów wojny wyzwoleńczej nie działają w Zimbabwe w politycznej próżni, nawet jeśli bardzo by chciały, aby tak było.
Nowe idzie?
W sobotę w Harare miała miejsce ogromna demonstracja, której uczestnicy domagali się ustąpienia prezydenta Mugabe. Do udziału w niej wezwały praktycznie wszystkie siły polityczne, zarówno związane z ZANU-PF i związkiem weteranów, jak i z szeroko rozumianą opozycją. Do odejścia prezydenta nawołują bowiem także m.in. opozycyjna partia MDC oraz ruch obywatelski „#thisflag”, który w ubiegłym roku zainicjował masowe protesty społeczne przeciwko reżimowi Mugabe. Dla wielu jej uczestników sobotni protest właśnie był – jak to określali – „pierwszym dniem rewolucji”. Demonstracja ta – i być może następne działania, w których opozycja będzie mogła wykazać, że ma za sobą znaczące społeczne poparcie, mogą spowodować, iż kwestia sukcesji po odchodzącym prezydencie może nie dać się zredukować do kwestii wewnętrznej rozgrywki w obozie władzy.
W regionie
W rozmowach między prezydentem Mugabe a wojskiem starają się pomagać swoją mediacją sąsiednie państwa afrykańskie. Jak można oczekiwać, taki rodzaj mediacji służyć ma przede wszystkim jak najszybszemu rozwiązaniu kryzysu, tak aby nie doszło do zapaści zimbabwiańskiej państwowości i powstania kolejnego ogniska zapalnego. Prawdopodobnie proces ten obejmuje sprawy takie, jak osobiste gwarancje dla odchodzącego prezydenta i jego żony, należy przypuścić jednak, że sprawy takie, aby Zimbabwe zyskało realną szansę na demokratyzację, reformy polityczne i gospodarcze, dzięki którym kraj ten zdołałby się wreszcie wydobyć z katastrofalnego stanu, do którego doprowadziły go rządy Mugabego, odgrywa mniejszą rolę. Afrykańscy politycy grają bowiem zwykle według utartych reguł, a te mówią, że najważniejsze jest przywrócić stabilizację, przy tym nie dopuszczając do tego, aby zmuszanemu do ustąpienia prezydentowi stała się nadmierna krzywda – w końcu jest on ich „bratem”. A każdy afrykański polityk wie, że i jego może kiedyś spotkać podobnie przykra sytuacja, lepiej więc nie tworzyć niebezpiecznych precedensów. Wyjątkiem był tylko casus byłego prezydenta Liberii Charlesa Taylora, któremu nigeryjski kolega Olusegun Obasanjo najpierw udzielił azylu, a potem wydał go międzynarodowemu trybunałowi. Taylor chyba jednak nie był tak do końca uważany za członka tego klubu.