2 grudnia 2024

loader

Partia Demokratyczna: od białej supremacji do ochrony mniejszości

Na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi, republikański prezydent Donald Trump topnieje w sondażach. Po zaledwie kilku latach przerwy, demokrata Joe Biden ma szansę zasiąść w Białym Domu. Mało który obserwator amerykańskich wyborów, zdaje sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilku dekad obie wielkie formacje przeszły gigantyczne transformacje ideowe. Jeszcze kilka lat temu, obecna partia Baracka Obamy, Berniego Sandersa i Alexandry Ocasio-Cortez stanowiła przystań dla największych rasistów amerykańskiego głębokiego południa. Wielki zwrot, który spotkał obie amerykańskie partie – w szczególności Demokratów – to największa polityczna transformacja w historii.

Wszystko zaczęło się w 1828, kiedy do Białego Domu wprowadził się buńczuczny eks-generał Andrew Jackson. Uparty jak osioł i spoza dotychczasowego establishmentu, szybko zaczął rozstawiać po kątach polityków i urzędników ze stolicy… i zastępować ich swoimi lojalistami. Program nowego prezydenta? Gospodarczy libertarianizm, systemowy antyfederalizm i absolutnie rasistowsko-ludobójcza polityka wobec rdzennych Amerykanów. Tak powstała Partia Demokratyczna, najstarsza partia polityczna na świecie. Uparty osioł stał się jej symbolem.

[1]

Pomimo tego, że w roku 2020 główna baza partii składa się z Afroamerykanów, Latynosów, kobiet, ludzi młodych i mieszkańców dużych miast, dwa wieki wcześniej było całkowicie na odwrót: u progu wojny secesyjnej demokraci byli białymi farmerami z południa, niechętnymi wobec interwencji rządu, organicznie rasistowskimi. Pomimo podziału na frakcję północną i południową, było to ugrupowanie de facto pro-niewolnicze i w toku wojny domowej, jego sympatycy zasilali szeregi wojsk południowych stanów Konfederacji. Jeżeli chcemy szukać wspólnego mianownika łączącego przeszłość i teraźniejszość, jest nim ekonomiczny populizm i nominalna obrona „ludu”. W dawnych czasach, rzecz jasna – wyłącznie białego.

Po katastrofie Wojny Secesyjnej, Partia Republikańska zdobyła polityczną hegemonię i bardzo szybko przeszła na pozycje leseferyzmu – industrialna północ kwitła, południowe stany pogrążyły się w biedzie i reminiscencjach. Druga połowa XIX wieku w Ameryce to czas wzrostu wielkich fortun, budowa niebezpiecznych monopoli, pogłębiania nierówności i tłumienia wszelkich przejawów aktywności związkowej. Głównie na północy. Na południu, to początek betonowania systemowego rasizmu. Wszelkie próby upodmiotowienia czarnoskórej ludności w ramach tzw. Rekonstrukcji (kilkuletnia okupacja i desegregacja narzucona z poziomu federalnego) spełzły na niczym i niedługo potem unioniści machnęli ręką i zajęli się rozwijaniem industrialnej północy. Pozbawieni szansy na zdobycie polityki federalnej Demokraci, okopali się w Alabamie, Louisianie, Missisipi i pozostałych stanach i stworzyli coś na kształt amerykańskiej wersji apartheidu – czarnoskórzy Amerykanie byli wolni wyłącznie w teorii, tak naprawdę żyli w strachu, beznadziei i wyzysku, borykając się z jawnie wykluczającymi prawami skazującymi ich na rolę ludzi drugiej kategorii. Ten stan trwał aż do drugiej połowy XX wieku. Od początku XX wieku do lat 70, stany południowe opuściło kilka milionów czarnych mieszkańców.

Tymczasem, partia przyszłego prezydenta Baracka Obamy, ewoluowała w stronę czegoś na kształt populistycznej socjaldemokracji. W początkach XX wieku, modne stały się idee progresywizmu – dążenie do nadawania praw pracowniczych, sceptycyzm wobec dużego biznesu, walka o prawa biednych rolników, prawa kobiet. Generalne dążenie do zwiększenia roli rządu, przy jednoczesnym odrzuceniu idei kiełkującego socjalizmu (który w Stanach nie przeszedł nigdy do fazy rozkwitu). Na ten popularny wózek wskakiwali politycy obu partii, m.in. republikanin Theodore „Teddy” Roosevelt, buńczuczny i charyzmatyczny maverick, który wprowadził szereg reform na rzecz zwiększenia roli rządu. A jednak największe zmiany nastąpiły za dwóch kadencji Woodrow Wilsona. To właśnie w tym czasie powstały różne państwowe agencje, ograniczono wpływy biznesu i ukształtował się profil dwóch głównych partii, ludowych Demokratów i pro-biznesowych Republikanów. Był tylko jeden problem: demokratyczny lokator Białego Domu był zaciekłym rasistą, podobnie jak spora część jego zaplecza wypełnionego białymi suprematystami i przyjaciółmi Ku-Klux-Klanu. Demokratyczna miotła po dwóch dekadach opozycji, miała wyraźnie rasistowski profil. Wielu czarnoskórych republikanów utraciło swoje stanowiska. Jeden z członków rządu stawiał sprawę jasno: „Dawno temu ustaliliśmy, że Murzyn nigdy nie powinien być naszym panem”. Zwolennicy Wilsona nie kryli się z poglądem, jakoby jedynym dobrym rządem, był rząd biały. Między innymi z racji tak skrajnych poglądów, utrzymywanie placu imienia tegoż prezydenta w polskiej stolicy, wydaje się co najmniej wątpliwe.

Prawdziwy zwrot nastąpił po szalonych latach dwudziestych (z republikanami z powrotem u sterów) i krachu finansowym z 1929. Sprawy przybrały poważny obrót i kwestia ekonomiczna stanęła na agendzie z całą mocą. Nowy prezydent Franklin Delano Roosevelt rozbudował wpływy rządu i za sprawą kiełkującego welfare state uratował kapitalizm przed jego własnymi turbulencjami. FDR nie był szczególnie postępowy w kwestiach rasowych. Niemniej jednak, to właśnie w tym okresie czarnoskórzy Amerykanie zaczęli przybliżać się do Demokratów, zwłaszcza na uzwiązkowionej północy. Najbiedniejsi mocno skorzystali na nowej polityce, a Afroamerykanie należeli przecież do najbiedniejszych z biednych.

[2]

O ile północna gałąź partii nie miała szczególnych problemów z pochodzeniem swoich zwolenników, południe pozostawało w twardych ramach prawodawstwa Jima Crowa. Zwani Yellow Dog Democrats, a następnie Dixecrats, kultywowali „stare, dobre zwyczaje”, czyli kulturowy rasizm i systemową segregację. Jednocześnie jednak wspierali ekonomiczną politykę Nowego Ładu i stabilną większość w obu izbach Kongresu, która miała trwać przez dekady. Swoim kolegom z północy, południowi Demokraci wydawali się coraz bardziej anachroniczni, a jednak tylko dzięki nim udawało się utrzymywać władzę w legislatywie. Po drugiej wojnie światowej, wraz z desegregacją w wojsku, napięcia systematycznie rosły.

[3]

W latach 61-63 lokatorem Białego Domu został John Fitzgerald Kennedy, najmłodszy przywódca państwa i pierwszy katolik. Pomimo centryzmu i umiaru, JFK wiedział że jego partia musi się zmienić – a co za tym idzie, również cały kraj. Wśród wielu projektów, znalazła się również realna, odgórna i systemowa desegregacja. Ameryka wrzała, ludzie maszerowali ulicami miast pod charyzmatycznym przywództwem Martina Luthera Kinga i pozostałych liderów ruchu obywatelskiego oraz ich sojuszników, zazwyczaj lewicowych i postępowych liberałów z wielkich miast. Civil Rights Act z 1964 przeszedł przez Kongres już po śmierci Kennedy’ego, wbrew histerii białych segregacjonistów z południa (co warte zaznaczenia – z obu partii). Segregacja rasowa na wszystkich szczeblach została zniesiona, rok później zagwarantowano głosowanie bez względu na kolor skóry oraz zrównano w prawach wszystkich obywateli. Największy paradoks sytuacji stanowił fakt, że wielkie zmiany dokonały się rękami partii amerykańskiego apartheidu. Następca JFK Lyndon Johnson, sam będący demokratą z Teksasu, komentował: „Utraciliśmy południe na pokolenia”

Ostateczną linią demarkacyjną okazało się zastrzelenie Roberta Kennedy’ego w hotelu Ambasador w Los Angeles 5 czerwca 1968 r. Trwały prawybory prezydenckie, młodszy brat tragicznie zmarłego prezydenta, startował z agendą odnowienia partii i kraju – uzdrowienia relacji rasowych i dokończenia projektu Nowego Ładu. Właśnie zdobył kluczowe zwycięstwo w stanie Kalifornia i był na dobrej drodze do wygrania nominacji, a następnie wyborów. Kennedy cieszył się ogromną popularnością wśród Afroamerykanów, Latynosów i białej klasy robotniczej. Niesamowita transformacja Partii Demokratycznej nabrała pełnego rozpędu, pomimo tragicznej śmierci jednego z jej głównych adwokatów.

[4]

Tymczasem, słowa Lyndona Johnsona okazały się prorocze. Coraz bardziej pro-biznesowi republikanie (Barry Goldwater, kandydat partii z 1964 r. był jednym z prekursorów neoliberalizmu, a jednocześnie obrońcą segregacyjnego status quo), skorzystali z okazji i wprowadzili w życie tzw. południową strategię. Jednym z pomysłodawców był nie kto inny, jak przyszły prezydent Richard Nixon, cyniczny oportunista, a przy tym błyskotliwy strateg. Plan był prosty: wykorzystać poczucie zdrady po stronie południowych Amerykanów, posypać nową agendę twardym konserwatyzmem i dorzucić całą masę neoliberalizmu pod płaszczykiem niechęci do rządu federalnego (który – w mniemaniu wielu białych południowców – zdeptał ich prawa, a co za tym idzie, utracił swoją atrakcyjność). Dawny rasizm został ukryty po płaszczykiem świętego prawa stanów do decydowania o własnej polityce, bez interwencji mądralińskich z rządu federalnego. Celem tego ruchu było zdobycie nowych obszarów wyborczych i stałej, strategicznej przewagi. Plan zadziałał, a jego zasadnicze skutki Amerykanie odczuwają po dziś dzień.

[5]

Pomimo, że dwóch z trzech ostatnich demokratycznych prezydentów, pochodziło z południa, wpływy partii w tym regionie maleją od dekad, a podział polityczny przebiega po linii geograficznej. Jeszcze w latach 70 polityczni synowie dawnej partii, jak rasistowski gubernator Alabamy George Wallace, rozwijali swoje kariery w rozdarciu między dwoma formacjami. Wallace (ostatni niezależny kandydat w wyborach prezydenckich, który pociągnął kilka stanów za sobą), krzyczał na wiecach: „segregacja wczoraj, segregacja dziś, segregacja na zawsze!”. Kilka lat później przeprosił za swoje błędy, podobnie jak wielu innych demokratów, którzy pozostali w partii, pomimo zmiany jej profilu. Co ciekawe, po zakończeniu kadencji senatorskich i kongresowych, na większość z ich miejsc, wskoczyli przebrandowieni republikanie. Również w wyborach prezydenckich, stany południa to obszar zamknięty. Ostatnim demokratą, który pociągnął Dixieland, był Jimmy Carter, hodowca orzeszków z Georgii (ale już 4 lata później dostał solidny łomot od Ronalda Reagana) W dzisiejszych czasach, Demokraci zachowali zaledwie garstkę senatorów (Alabama) i gubernatorów (Luizjana). Tam, gdzie wciąż funkcjonują demokratyczni politycy, przejmują wiele konserwatywnych poglądów m.in. poparcie dla posiadania broni, niechęć do nowinek światopoglądowych i twardy fiskalizm. To tzw. Blue Dog Coalition, liczebnie coraz skromniejsza, ale nadal funkcjonująca.

[6]

Na chwilę przed listopadowym starciem wyborczym, statystyki prezentują się następująco: w 2016 roku 91% Afroamerykanów i 66% Latynosów poparło Hillary Clinton. Trudno podejrzewać, aby geografia wyborcza miała ulec zasadniczym zmiano teraz lub w kolejnych wyborach, pomimo zmian demograficznych w takich stanach jak Teksas czy Arizona, sugerujących możliwość południowego comebacku. W 2020 roku Partia Demokratyczna to ugrupowanie liberałów z północy i multikulturalna koalicja wszędzie indziej, Republikanie zajmują ich pozycje sprzed kilku dekad. O ile partia amerykańskiego progresywizmu zdołała uporać się ze swoją niechlubną historią rasizmu i wykluczenia, dziś musi się mierzyć z innymi problemami – dekadami republikańskiej dominacji, która ustawiła system pod ich program i cele, podziałem na beztreściowych centrystów i bardziej radykalnych lewicowców oraz z problemem szerokiej infiltracji przez lobby biznesowe, usilnie działające na rzecz wypłukania reszty progresywizmu z dawnej „partii ludu”. Zapewne w głowach demokratycznych strategów i perspektywicznych polityków lewicy jak AOC i inni, kiełkuje pytanie – jak odzyskać amerykańską prowincję i ludowy charakter partii? To ważne pytanie, nie tylko dla progresywistów z Ameryki.

Jędrzej Włodarczyk

Poprzedni

Literatura po 1989 roku na polskich szlakach

Następny

48 godzin sport

Zostaw komentarz