Tak zrobili prezydenci Bushowie – ojciec George Herbert i syn George Walker, zrobił William Jefferson Clinton, a teraz Barack Hussein Obama: tuż przed opuszczeniem Białego Domu wygłosił przemówienie pożegnalne.
Obama udał się do Chicago, gdzie wybił się jako działacz społeczny, a potem został senatorem. Przemawiał w największym w USA zamkniętym ośrodku McCormick Place do 18 tys. słuchaczy. W przeciwieństwie do poprzedników ronił na odchodnym łzy. Popłakała się Pierwsza Dama, Michele i starsza córka Malia Ann. A nawet ustępujący wiceprezydent Joseph Biden, gdy przełożony oznajmił, że znalazł w nim brata.
Obama nie omieszkał wyliczyć sukcesów swoich rządów: m. in. uchwalenia reformy opieki zdrowotnej zwanej Obamacare, przezwyciężenia wielkiej recesji gospodarczej i stworzenia 15 mln nowych miejsc pracy i walkę z terroryzmem, czego symbolem była likwidacja przywódcy al-Kaidy Osamy bin Ladena. Chwalił się też przywróceniem stosunków dyplomatycznych z Kubą.
O porażkach w polityce zagranicznej nie wspominał – jak pospieszne wycofanie wojsk z Iraku i Afganistanu, co otworzyło drogę do powstania Państwa Islamskiego i powrotu talibów, jak jałowe grożenie prezydentowi Syrii Baszarowi el-Asadowi, co tylko zachęciło go do dalszego okrutnego rozprawiania się z własną ludnością, a Rosję do wkroczenia do Syrii, na Ukrainę i oderwania Krymu.
Obama starał się napełnić kraj otuchą, ale kładł nacisk na potrzebę „odbudowy instytucji demokratycznych”. I przyznał, że postęp był nierówny, a przed krajem stoją liczne problemy, do których zaliczył kwestie rasowe ,”wciąż wywołujące podziały” społeczne i zamykanie się różnych warstw społecznych w enklawach.
Mimo to oznajmił, że Ameryka jest „pod prawie każdym względem lepsza i silniejsza” niż była 8 lat temu. Swoje słynne hasło z kampanii wyborczej w 2008 r. „Tak, możemy!” zamienił na „Tak, zrobiliśmy !”. W każdym razie odchodząc z Białego Domu cieszy się poparciem 57 proc. Amerykanów podczas, gdy popularność nowego prezydenta Donalda Trumpa nie sięga 40 proc.