Im bardziej narowią się niedawni jeszcze jeszcze sojusznicy Waszyngtonu, tym bardziej Donald Trump pragnie przywołać ich do posłuszeństwa. Z wrodzonym taktem, dzięki któremu Stany Zjednoczone, które zawsze w krajach pozaeuropejskich poruszały się jak słoń w składzie porcelany, teraz stają się nie słoniem, lecz dinozaurem.
„Stany Zjednoczone jak głupie przekazały Pakistanowi ponad 33 miliardy dolarów w ramach pomocy w ciągu ostatnich 15 lat, a oni dali nam tylko kłamstwa i krętactwa. (…) Udzielają schronienia terrorystom, których ścigamy w Afganistanie (…)” – napisał na Twitterze Donald Trump. W rezultacie amerykański ambasador w Islamabadzie został wezwany do pakistańskiego MSZ w celu złożenia wyjaśnień, co też jego mocodawca miał na myśli. W języku dyplomacji oznacza to bardzo ostrą reprymendę.
Szef pakistańskiej dyplomacji Chawaja Asif określił wypowiedź Trumpa litycznym chwytem obliczonym na potrzeby polityki wewnętrznej, dodając, że jest ona efektem frustracji z powodu fiaska amerykańskiej polityki w Afganistanie. Nie ulega to wątpliwości – w rezultacie ciągnącej się już od ponad piętnastu lat amerykańskiej interwencji – w której ochoczo wzięła także udział zafascynowana możnym sojusznikiem Polska,beztrosko szafując życiem swoich żołnierzy – jedyne, co udało się osiąg nąć, to powstanie marionetkowego, skorumpowanego rządu, który kontroluje niewielką część terytorium państwa, sukcesywnie tracąc coraz to nowe obszary na rzecz talibów. Jak na bilans działań omnipotentnego supermocarstwa, które zadeklarowało tymże talibom zagładę w odwecie za domniemane autorstwo ataku na World Trade Center w Nowym Jorku, to faktycznie niezbyt przekonujący dowód sukcesu. I w tym kontekście też trzeba czytać wypowiedź amerykańskiego prezydenta – jako kolejny, po uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela, dowód własnej bezsilności.
Przekonanie, że dowodem wielkości Ameryki przywracanej przez Donalda Trumpa jest jej domniemana zdolność do rządzenia światem samotnie, prowadzi do sytuacji, w której kolejny dotychczasowy sojusznik zaczyna mieć poważne wątpliwości, czy warto nim być. I kolejny raz okazuje się, że Ameryka jest w swojej roli światowego hegemona osamotniona. Bo nie wystarczy tupnąć dinozaurzą nogą, żeby świat przywołać do porządku i respektowania woli Waszyngtonu. Donald Trump zdaje się jednak tego nie rozumieć, że także i supermocarstwo, aby być skutecznym aktorem na międzynarodowej scenie, nie może być jedynie państwem o największym budżecie wydawanym na zbrojenia, ale także zręcznym rozgrywającym, budującym swoją globalną pozycję na sieci zależności i sojuszy. A spośród sojuszników na całym świecie Waszyngton może liczyć tylko na dwu – Izrael i Polskę. Dwie „oblężone twierdze” budujące swoją politykę zagraniczną jak króliczki siedzące w norce, z której boją się nos wytknąć. Z tą tylko różnicą, że Tel Awiw wie, że faktycznie bez amerykańskiego wsparcia zostanie zjedzony przez wrogów, Warszawa zaś równie kurczowo trzyma się portek Wuja Sama ze strachu przed wrogami wyimaginowanymi. Poprzednicy Trumpa, nawet jeśli tego wprost nie przyznawali, prawdopodobnie rozumieli, że Waszyngton musi zdobyć się czasem na jakiś wysiłek, aby do siebie sojuszników czymś zachęcić. To jednak chyba przekracza miarę rozumienia obecnego prezydenta, który im bardziej alienuje Amerykę ze świata, tym większą mu się ona wydaje. Co zrozumiałe – coś, co wyjęte z układu odniesienia, zależnie od woli patrzącego, może wydawać się małe lub wielkie. Tylko, że nie ma to większego znaczenia.