Jeśli ktoś spodziewał się po 3-godzinnej rozmowie Xi Jinpinga z Joe Bidenem konkretów, to musiał być idiotą.
Nawet gdyby obaj panowie parli do wojny o Tajwan, to żaden z nich nie podzieliłby się takim przemyśleniem z drugim. Biden spotykał się z Xi w glorii zwycięzcy amerykańskich „wyborów środka kadencji”. Przywódca Chin parę tygodni temu wygrał na zjeździe partii komunistycznej wszystko, co miał w Chinach do wygrania. Skoro zatem obaj mieli załatwione to, co najważniejsze, czyli krajowe zaplecze – to mogli porozmawiać poważnie o rzeczach ważnych dla świata. Zdaniem obu, dla świata najistotniejsze są jednak gospodarcze relacje chińsko-amerykańskie. Biden wie, że amerykańskie korporacje z Chin nie zrezygnują. Xi wie z kolei, że wszystko, co produkuje się w jego kraju, ląduje na półkach w Stanach Zjednoczonych i jego sojuszników. Xi wie też, że z tymi, dzięki którym w ostatnich 30 latach Chiny, wykonały skok większy od największego, nie tylko można, ale wręcz trzeba się dogadać. Siły nabywczej Zachodu, nie są przecież w stanie przez najbliższe dekady dogonić stanowiące większość ludzkości kraje Trzeciego Świata.
Prawdopodobnie Xi usłyszał też, że jeśli nie wspomoże militarnie Kremla, to ma absolutnie wolną rękę w syberyjskiej części Federacji Rosyjskiej, w której Chiny ekonomicznie już panują. I nie chcą tam chmury radioaktywnej.