Od roku 1956 polska sekcja Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyki Teatralnej (AICT) przyznaje Nagrodę im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya. Tym razem otrzymał ją Piotr Cieplak w uznaniu osiągnięć reżyserskich, w szczególności w Teatrze Narodowym.
Przyznane wyróżnienie jest więc nagrodą za całokształt z dodatkowym wskazaniem na reżyserie w Teatrze Narodowym, w tym na ostatni zachwycający swoją urodą spektakl Szekspirowski – Wieczór Trzech Króli. Chodzi zatem o to, co Jan Englert z wielką trafnością powiedział po premierze „Elementarza”: „Teatr Piotra Cieplaka to samotna wyspa. Wyspa oryginalnej wyobraźni i samodzielnych poszukiwań”.
Niełatwo jednak znaleźć
wspólny mianownik
tych poszukiwań, wskazać na ewentualne ich granice czy kierunek, cała bowiem twórcza praca Piotra Cieplaka wymierzona jest niejako przeciw takim jednoznacznym ujęciom, które uwielbiają krytycy, próbujący pochwycić artystę w sidła wyrazistych formułek. Tyle tylko, że usidlić go nie sposób. Piotr Cieplak od lat skutecznie uprawia ucieczkę od samego siebie, nie znosi pozostawać w tym samym nurcie czy formach. Nie szukając daleko dowodów dość wspomnieć, że po bujnym, barwnym i radosnym Wieczorze Trzech Króli, bodaj najpogodniejszym spektaklu w dorobku reżysera na scenie Teatru Narodowego, w listopadzie ubiegłego roku w teatrze legnickim pojawił się jego ascetyczny spektakl Snu srebrnego Salomei Juliusza Słowackiego, oparty na mrocznym tekście i temacie budzącym zrozumiały niepokój.
Ale wróćmy do Wyspy Cieplaka. Jej kontury pojawiły się 44 lata temu w Toruniu (1989), gdzie reżyser debiutował jednoaktówkami Fredry (Jestem zabójcą, Pierwsza lepsza, czyli nauka zbawienna), a zaraz potem, pojawił się z nieśmiertelnym Żołnierzem królowej Madagaskaru z Włodzimierzem Maciudzińskim jako Mazurkiewiczem. Z XVII Opolskich Konfrontacji Teatralnych „Klasyka polska” obaj wyjechali z nagrodami, Maciudziński za rolę, a Piotr Cieplak z nagrodą dla młodego reżysera.
Ale tak naprawdę prawdziwymi narodzinami Wyspy Cieplak były dwie premiery, wrocławska i warszawska „Historyi o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskiem” Mikołaja z Wilkowiecka. Z muzyką Kormoranów i z młodziutkim – delikatnym i łagodnym (jak pisała Maria Prussak) Piotrem Kondratem jako Jezusem w obu wystawieniach. Wrocławska „Historyja” przyniosła Cieplakowi Grand Prix Festiwalu Klasyka Polska w Opolu i miano autentycznie religijnego reżysera młodego pokolenia (przed czym się zresztą Cieplak bronił, ale nie bronił przed stawianiem religijnych, a więc istotnych pytań). Tak czy owak, krytyka była zachwycona, widzowie mniej, bo publiczności na wrocławskim spektaklu nie było za wiele, starczyło zaledwie na kilkanaście przedstawień, co by świadczyło, że forma okazała się dla wielu widzów niełatwa do przyjęcia. Przynajmniej w porównaniu do uwielbianych inscenizacji staropolskich Kazimierza Dejmka.
Uroda spektakli Dejmka polegała na stylizacji, graniczącej niekiedy z delikatnym pastiszem, ale zachowującym walory oryginału. Dekoracja, kostium, opracowanie muzyczne – wszystko to podkreślało dawność, zabytkowy charakter dzieła. Cieplak poszedł zupełnie inną drogą. Dla niego tekst Mikołaja z Wilkowiecka nie był szacownym zabytkiem, ale, przeciwnie, tak samo współczesną wypowiedzią, jak „Kabaret Kici-Koci” Mirona Białoszewskiego. Można się było z takim sposobem czytania staropolszczyzny nie zgadzać, ale trzeba było docenić udaną próbę naturalnego wpisywania we współczesność niemal archeologicznego znaleziska. „Historyja” – przynajmniej na teatromanach – wywarła naprawdę silne wrażenie i od tej pory jęli twórczość Cieplaka bacznie obserwować.
Także bogaty w
twórcze odkrycia
nurt inscenizacyjnie nęcących, a czasem celowo ascetycznych, oszczędnych w środki wyrazu przedstawień dla dzieci. Ma ich Piotr Cieplak w swoim dorobku wiele jak choćby zrealizowany przed laty cudowny spektakl na podstawie Kubusia Puchatka w warszawskim Teatrze Studio. Jego inscenizacja nie miała nic z infantylizmu czy też próby naśladowania przez dorosłych teatru kukiełkowego.
Wprawdzie u Milne’a Kubuś i jego przyjaciele to zabawki, ale tylko zewnętrznie. Cieplak przyoblekł te postaci w sceniczny kształt, kierując się duchem opowieści, a nie sugestywnymi rysunkami Ernesta Sheparda. O „zabawkowatości” bohaterów przypominają tylko wielkich rozmiarów meble – ogromniaste fotele z czeluściami wnęk, potężna komoda z przepastnymi szufladami, którą Kubuś zdobywa niczym doświadczony alpinista.
W podobnym duchu przemawiała do wyobraźni jego inscenizacja Opowiadań dla dzieci (2008) – Cieplak sięgnął wówczas po pełne uroku, mądre opowieści Isaaka Singera, który snując proste historyjki, inkrustował je głębokimi refleksjami o życiu, o tym, co najważniejsze dla człowieka. Reżyser ze scenografem Andrzejem Witkowskim wyczarowali fantasmagoryjny świat, w którym ożywają zabawki, wracają obrazy z przeszłości, a nawet Niebo i Księżyc ukazują się w całej okazałości, nie wspominając o Arce, pojawiającej się w formie potężnego transatlantyckiego statku.
W zachwyt wprawiał reżyser dzieci i starszych swym kolejnym spektaklem „dziecięcym” w Teatrze Narodowym, legendarną Królową Śniegu Andersena (2015). Baśń Andersena ożywała z intensywnością, przygotowana z dbałością o każdy szczegół i maestrię wykonania.
Z równym talentem opowiadał baśnie, dysponując znacznie skromniejszymi środkami – dość przypomnieć piękne spektakle Ach, jak cudowna jest Panama czy Lokomotywa (2013) wg Juliana Tuwima w Teatrze Powszechnym.
Zapewne spektakle tworzone z myślą o najmłodszym widzu sprzyjały krystalizacji autorskiego teatru
Cieplaka. Bo obok wielu spektakli tradycyjnie dramatycznych (jak choćby nieodparcie zabawne Wesołe kumoszki z Windsoru czy Król Lear w warszawskim Teatrze Powszechnym albo Narty Ojca Świętego w Narodowym), zrealizowanych wedle gotowych tekstów dramatycznych, od lat pojawiał się w jego twórczości nurt inscenizacji autorskich, opartych na własnych poszukiwaniach, montażu tekstów i obrazów wraz ze współpracującym z nim scenografem Andrzejem Witkowskim. Rodziły się w ten sposób spektakle poetyckie, trochę enigmatyczne, niedopowiedziane, ale niepokojące i z wyraźnie własnym znakiem rozpoznawczym – niespiesznym rytmem, nawiązaniami do wielkiej literatury, wątków biblijnych, a jednocześnie silnie związane ze współczesnością. Twórcy nie chodziło o dawanie gotowych odpowiedzi czy recept, ale pobudzanie emocji i intelektualnych skojarzeń.
Taki był spektakl Nieskończona historia. Oratorium na 30 postaci, chór, orkiestrę i sukę Azę w Teatrze Powszechnym (2012). Metafora jasna jak słońce i już nieraz eksploatowana na różne sposoby (sam Cieplak przed laty stworzył spektakl o kamienicy, Taka ballada w Teatrze Studio, 1999) tu jednak brzmiała odkrywczo – kamienica, dom zamieszkany przez rozmaitych ludzi, stał się znakiem wspólnoty, a jakiej, to już zależy od patrzącego, czytającego i słuchającego. Spektakl Piotra Cieplaka, oparty na oratorium Artura Pałygi z muzyką Jana Duszyńskiego, zachwycał dyscypliną formalną i kryształową czystością tonu.
Zbliżoną metodę wykorzystał Cieplak w Elementarzu w Teatrze Narodowym. Tym razem jednak sam zamówił tekst u poetki Barbary Klickiej, podejmując się jego sprawdzenia na scenie. Przystępując do pracy miał dopiero wstępny pomysł – zarys, chodziło o sięgnięcie do książki pierwszej, czyli Elementarza jako bramy pamięci: miał to być świat porządkowany regułami elementarza Mariana Falskiego.
Razem z Alą (fascynująca Edyta Olszówka) przechodziliśmy kurs wedle abecadła, od litery „a” do „zet”, tyle tylko, że nie było tablicy, ale Falski w dwuosobowym wcieleniu pilnował postępów edukacji (Monika Dryl, Bartłomiej Bobrowski) bez kredy ani pisaniny w dość złudnym a słodkim przekonaniu, że to on/oni kształtują zdarzenia i osobowość Ali.
Recenzenci toczyli spór o ten spektakl. Jedni gotowi uważać go za gorący politycznie manifest, inni za skargę liberała, jeszcze inni za niejasne do końca marzycielstwo. Jest tak, jak się państwu zdaje, jak sugerował Pirandello. Chociaż warto pamiętać, że cytuje się w spektaklu słowa Bertolta Brechta: „Co to za czasy, kiedy rozmowa o drzewach jest prawie zbrodnią” (tłum. Adam Kopacki).
Natychmiast po Elementarzu Cieplak
zmienia tonację
i sięga po Ułanów Jarosława Marka Rymkiewicza. Przezabawna to komedia, napisana w czasach, kiedy Rymkiewicz był zgoła kimś innym. Wtedy nikogo nie chciał wieszać (choć siekanie armatniego mięsa już go bawiło), ale niczym gorszyciel Gombrowicz parodiował polskie ciągoty do szabelki i konika, prześmiewał się z romantycznych mitów, wzniosłości i czającej się za tym wszystkim impotencji.
Zabawa była przednia dodatkowo za sprawą dowcipnie zaaranżowanego we foyer i na scenie przy Wierzbowej Muzeum Wszech-Ułaństwa Polskiego i prawdziwego domowego bigosu, który jest serwowany podczas pierwszej przerwy. Zabawa zabawą, ale to nie tylko o klekot bocianów i selfie z ułańskim czakiem idzie. Gdzieś na spodzie igrał z nami Cieplak, zadając pytanie: A co, pozbyliście się tej ułańskiej fantazji, tego durnego samochwalstwa i mocno zalatującej naftaliną tężyzny? Już bezmyślnie nie swawolicie? Jesteście pewni?
Po tym swobodniejszym epizodzie – zgodnie ze swoim rytmem odmiany form i nastrojów – Cieplak sięgnął po mroczny dramat Büchnera „Woyzeck”. Powstał niezwykły, poetycki spektakl. Aż wierzyć się nie chce, że historii tak tragicznej Piotr Cieplak nadał formę przypowieści o daremnych ludzkich marzeniach. Woyzeck traktowany jak przedmiot, strofowany przez Kapitana, wykorzystywany jak królik doświadczalny przez Doktora, poniżany przez Tamburmajora, Woyzeck nawet się nie buntuje. Trwa w tym bezwzględnym świecie, uporządkowanym hierarchicznie, zagoniony i pozbawiony nadziei, by tylko raz podjąć bunt. Zdarzy się to wówczas, kiedy zrozumie, że musi uchronić swoją kobietę przed złem świata. Scena, w której dochodzi do mordu, przejdzie do historii teatru polskiego jako najbardziej liryczne zabójstwo z miłości. Tu nie chodzi o zazdrość jak w Otellu czy zemstę jak w Hamlecie. Woyzeck zabija nieledwie tkliwie.
Na koniec czas na pogodę, czyli Wieczór Trzech Króli albo Co chcecie Williama Szekspira z muzyką Jana Duszyńskiego i scenografią niezawodnego Andrzeja Witkowskiego (2021). Ależ to zachwycający spektakl! Przepełniony muzyką (z aluzjami do standardów, m.in. West Side Story), z płynnymi zmianami planu akcji i nastroju, galerią wyśmienitych kreacji z Wiktorią Gorodecką jako Oliwią na czele (choć wypadałoby się pokłonić całej obsadzie). Ten spektakl budzi żywiołowy śmiech, radość i poczucie przebywania w oazie, do której nie dociera szczęk mieczy wojowników ani różnej maści spraw zatruwających każdy dzień. Tutaj, w bajkowej, musicalowej Ilirii można oddychać pełną piersią (no, wtedy jeszcze w maseczce!) przez ponad trzy godziny bezpiecznie i przyjemnie. Piotr Cieplak uruchomił wyborny zespół i sprawił, że widzowie mogli sycić się pięknem słowa, muzyki i światła. Prawdziwy odpoczynek od bitewnego kurzu polityki z krztyną nadziei na lepsze czasy. Jubilerska robota.