Po premierze „Przygód Koziołka Matołka” w szacownym Teatrze Polskim jego dyrektor artystyczny Janusz Majcherek powiedział, że teatr wystawił ten spektakl we własnym dobrze pojętym interesie – z myślą o swoich przyszłych widzach.
I rzeczywiście, najmłodsi widzowie przybyli na premierę, podczas okolicznościowego bankietu kroczyli z ciasteczkami na talerzykach z powagą, popatrując, czy wszyscy podziwiają ich wykwintne zachowanie. Pewnie obecność na przyjęciu popremierowym zapamiętają jako ważne wydarzenie. Ale sam spektakl dał im powód do satysfakcji i nieskrywanych emocji.
To dobrze, że dorosłe teatry w stolicy coraz częściej myślą o najmłodszych widzach, którzy w przyszłości mogą stać się bywalcami. Niedawno pisałem o „Alicji w krainie snów” w Ateneum i „Wyspie Jadlłonomii” w Studio, ale teraz jesteśmy po prawdziwym wysypie „dziecięcych” spektakli adresowanych przez teatry dramatyczne do najmłodszych i odrobinę starszych. Kilka z nich rekomenduję, zaczynając od spektaklu o Koziołku zagranego
na wesoło
To pełen uroku spektakl. Rozbrykany Koziołek Matołek porywa widzów na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego za sprawą trupy wędrownych aktorów, którzy przybywają ze swoimi walizami i majdanem, aby niczym czarodzieje przedstawić wędrówki Matołka (Eliza Borowska) po świecie. Wspaniałe instrumentarium dla aktorów stanowi pomysłowa scenografia, bajecznie kolorowe kostiumy i rekwizyty.
Wszyscy aktorzy mają tu okazję do solówek. Przewodzi im jako zapowiadacz Dominik Łoś, fenomenalny w scenie konkursu zjadania trawy jako pokonany Indianin. Reżyser Maksymilian Rogacki dwoi i troi się na scenie, także na szczudłach, a pozostali członkowie trupy nie ustają skupiać na sobie uwagi w licznych przebierankach i błyskotliwych dialogach. Wszystko to podporządkowane wyobraźni dziecka, które uwielbia grać rozmaite role, wciąż je zmieniać, porzucać i niemal zatracać się w zabawie. Najmłodsi widzowie przeżywają spotkanie z sympatycznym, uroczo pobekującym Matołkiem, kibicują mu, pomagają i nagradzają rzęsistymi oklaskami. Idealny spektakl nie tylko dla nich, ale i dla rodziców i dziadków, którzy też będą mieli niejeden powód do beztroskiego uśmiechu.
W innym nastroju, już nie takim radosnym, ale raczej
na poważnie
utrzymany jest spektakl wg Oskara i pani Róży – powieści Érica-Emmanuela Schmitta (2002), która już w roku 2004 ukazała się na polskim rynku (Znak) i wkrótce zyskała ogromne powodzenie. Podbiła też teatr. Po tekst Schmitta pierwsza sięgnęła Anna Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, od razu po jego polskim debiucie (2004). Jak pisała Marzenna Wiśniewska, „było to jedno z pierwszych przedstawień podejmujących z młodym widzem otwartą teatralną rozmowę o umieraniu dziecka”.
Przedstawienie przyjęto z aplauzem. Teraz po niemal 20 latach Augustynowicz z tą samą ekipą wraca do tego tekstu w Teatrze Kamienica. Mimo że wszystkim – także aktorom, Anie Januszewskiej i Wojciechowi Brzezińskiemu – przybyło lat (i doświadczenia), spektakl nie stracił wigoru, nie czuje się negatywnej korekty czasu. Przeciwnie, tekst jeszcze bardziej dojrzał. Ułożył się w ich interpretacji, przecież nie dosłownej, bo i dwie dekady temu Brzeziński nie był 10-letnim chłopcem a Januszewska jako ciocia Róża musiała się starać, aby zobaczono w niej leciwą damę.
Konwencja teatralna nie uległa zmianie – dwoje aktorów tworzy iluzję ostatnich dwunastu dni chłopca. Opowiadają o tym krążąc w szczególnym korowodzie tam i z powrotem wokół trzech szpitalnych łóżek, tak ulokowanych na tonącej w półmroku scenie, aby tworzyć wrażenie szpitalnych „jedynek”. W scenografii Marka Brauna (jak zawsze u Augustynowicz) króluje czerń i biel, ale ta czarno-biała kolorystyka wpisuje się idealnie w temat spektaklu o zmierzchaniu życia. Chory na białaczkę Oskar odchodzi na zawsze, osierocając rodziców i zostawiając bezradnych lekarzy. Do ostatniej chwili chłonie piękno życia i jego sens, a wspiera go w tym pani Róża, pełna cudownej energii i pomysłów wolontariuszka, w przeszłości domniemana zapaśniczka, która sama rozkwita w relacjach z umierającym chłopcem, przeżywającym pierwszą miłość, poszukiwanie Boga i odkrycie więzi z rodzicami.
Piękna, niesentymentalna opowieść o umieraniu, która tak naprawdę jest pieśnią na chwałę życia. Schmitt to subtelnie wycieniował literacko, Augustynowicz wraz ze swymi współpracownikami i wrażliwymi aktorami nadali temu odejściu formę metafory, która nie oszukując prawdy, zaciera jej bolesne kontury i pobudza do refleksji.
Refleksyjny jest też kolejny spektakl
i poważny, i wesoły
czyli „Alicji Kraina Czarów w Teatrze Narodowym. To adaptacja legendarnych powieści Lewisa Carrolla zmierzająca w stronę krainy pamięci. Dorosły Syn (Cezary Kosiński) wyrusza śladami swojej matki Alicji (Ewa Konstancja Bułhak) i pamiętanej z dzieciństwa lektury magicznej prozy Carrolla. To z niej wyłaniał się kiedyś świat pełen tajemnic, przekraczania granic i nieokiełznanej wyobraźni. Spektakl przepojony nostalgią za czasem minionym łączy nastroje lirycznej melancholii z radosnym uśmiechem, który budzi obcowanie ludzi i widziadeł, przypominających ulubione zabawki i wyśnione zwierzęta.
Jest pięknie – malownicza scenografia Martyny Kander z rozmachem buduje obraz krainy czarów, w którym czas się zatrzymuje, a namacalna bliskość między wyobrażonymi istotami wzrusza. Już pierwsza scena spektaklu, która ukazuje widzom przedziwny skład rozmaitych zatrzymanych zegarów zapiera dech. Mnogość zegarów, ich wyglądów i rozmiarów stawia pod znakiem zapytania samą istotę czasu i sens jego odmierzania, budzi zachwyt swoim rozmachem i zakomponowaniem przestrzeni.
Takich zaskakujących pięknem obrazów jest w tej „Alicji” więcej, by tylko wspomnieć o urodzie grupy defilujących przez scenę flamingów czy prostocie lasu niepamięci, w którym światło i sugestia ogromu stają się metaforą kruchości człowieka wobec ogromu i potęgi świata zewnętrznego.
Idealnymi przewodnikami po tym labiryncie wspomnień są Matka i Syn, czyli Ewa Konstancja Bułhak i Cezary Kosiński. Wydobywają z pamięci czyste tony liryczne, ale zdarzają w nich także dramatyczne zderzenia, jak w piosence śpiewanej przez Alicję w duecie z Królową Kier (Anna Lobedan). Zresztą piosenki napisane specjalnie przez reżysera Sławomira Narlocha do muzyki Jakuba Gawlika dodają smaku temu przedstawieniu, które tylko chwilami za długo się sobą zachwyca (drobne skróty nie zawadziłyby), mają Carrollowy klimat, a poetyką zbliżone są do szlagierów Kabaretu Starszych Panów.
Aktorzy czują się w tym fantasmagoryjnym świecie i w pysznych kostiumach wybornie, dając pokaz swoich możliwości. Wspólnie budują ten wyobrażony kosmos pamięci, a wśród nich pełen nieokiełznanej swady Szalony Kapelusznik Pawła Paprockiego, czy wzbudzający prawdziwy zachwyt Jelonek Kacpra Matuli, tak autentycznie przesycony jelonkiem, czułą naiwnością i empatią, że chce się wierzyć, że oto naprawdę otwierają się przed nami wrota alternatywnego świata niepamięci.
Może nie w każdym calu jest to spektakl dla dzieci, ale na pewno dla wszystkich wrażliwców i nadwrażliwców. Jak to ujęła Maja Komorowska: „Tak, to chyba spektakl, który widziany w dzieciństwie, będzie powracał w małych widzach, kiedy dorosną – nawet, a może trochę dlatego właśnie – że z pewnością nie wszystko było dla nich jasne, oczywiste i zrozumiałe. Siła jednak wszechmocy magii, czarów i wyobraźni obecna w tej adaptacji „Alicji…” jest tak wielka, że obrazy, pytania, piosenki zostaną na długo. Może na zawsze. Będą budzić tęsknotę za czymś, co minęło, czego nie da się jasno określić – do rozumienia człowieka, siebie, do metafizyki po prostu”.