Bardzo dobrze pamiętam lato 1974 roku. Jako siedemnastolatek jeszcze w ogóle nie interesowałem się wtedy ani kwestiami społecznymi, ani polityką, tym bardziej zagraniczną, ale upadek Richarda Nixona był wydarzeniem tak spektakularnym, które tak wstrząsnęło Stanami Zjednoczonymi i światową opinią publiczną, że dotarło nawet do mnie, do leśnej, wakacyjnej głuszy we wschodniej Polsce, gdzieś w okolicy Biłgoraja, za pośrednictwem małego turystycznego radyjka. .
W tym samym roku urodził się Portugalczyk Bruno Maçães, autor „Początku historii. Narodzin Nowej Ameryki”. Te fakty ułatwiają mi ustawienie zagadnień będących tematem eseju Portugalczyka na osi czasu. Politologiczny, ale też antropologiczny i historiozoficzny esej Maçãesa zdobi fotograficzna okładka, na której wyposażeni w specjalną aparaturę pracownicy w kombinezonach czyszczą sławny, monumentalny posąg Abrahama Lincolna z hallu mauzoleum u stóp Kapitolu w Waszyngtonie.
Jest ta okładka bardzo trafną metaforą sytuacji, w której znalazły się w ostatnich latach Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Tak też postrzega obecny moment historii USA Maçães.
Swoje studium rozpoczyna od przywołania składającego się z pięciu malowideł cyklu angielskiego malarza Thomasa Cole „Dzieje Imperium” (1836). Figuralnie chodzi o Imperium Romanum, ale w wymowie ideowej o USA czasów prezydenta Andrew Jacksona. To obraz Imperium od Świtu przez Apogeum po Upadek. Maçães zdaje się sugerować, że USA przeżywa obecnie okres poprzedzający Upadek i że rozstrzygają się obecnie losy tego kraju. Przy czym różnica między losem starożytnego Rzymu i współczesnych USA jest ten, że tam chodziło tylko o los Imperium, Państwa, Władzy, a w przypadku USA także o Demokrację, bo o kraj który był Prekursorem Demokracji.
Maçães przywołując na wstępie autorów, którzy podjęli ten sam co on temat, cytuje n.p. Jeeta Heera, który „zastanawia się, czy kiedy gwiazdka porno pozywa prezydenta Donalda Trumpa, a Biały Dom zostaje wypłukany z wszystkich oprócz jego rodziny, Ameryka wchodzi w okres dekadencji mogący swą grozą równać się z upadkiem Cesarstwa Rzymskiego”. Jednak nie mniej szokująco, zwłaszcza dla tych, którzy uważają USA za championa postępu technologicznego i cywilizacyjnego, brzmi passus o „rozpadzie przestarzałej infrastruktury, która w pół wieku pokonała drogę od wzbudzania podziwu gości zza granicy po niepokój, czy wylądowali we właściwym kraju.
Weźmy przypadek miasta Nowy Jork: choć może to brzmieć nieprawdopodobnie, nie wybudowano w żadnym z pięciu jego głównych okręgów żadnego elementu publicznej infrastruktury od czasu, kiedy oddano Most Verrazzano, łączący Brooklyn ze Staten Island. Gdy na scenie pojawił się Trump, twierdząc, że Ameryka nie jest już wielka i trzeba ponownie uczynić ją wielką, ludzie wiedzieli o czym mówi”.
Mądry i fascynujący esej Maçãesa prowadzi czytelnika przez szlaki i meandry Ameryki dawnej i dzisiejszej, bo ono są splecione więzami tym ściślejszymi, że biorąc pod uwagę zaledwie 250 lat historii tego kraju, odległość czasowa amerykańskiej przeszłości od amerykańskiej teraźniejszości jest znacznie krótsza niż w Europie. Esej jest atrakcyjny w lekturze, wyzbyty akademickiej ciężkości, a Maçães chętnie posługuje się błyskotliwymi bon-motami w rodzaju: „Sto lat po Manifeście Komunistycznym, widmem, które krąży po Europie – jest Gary Cooper”.
Jednak choć podtytuł eseju brzmi: „Narodziny Nowej Ameryki”, na dobrą sprawę brak nim wizji prognostycznej jak ta Nowa Ameryka miałaby wyglądać. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu autorzy podobnych syntetycznych studiów i esejów znacznie śmielej formułowali prognozy. Po historycznym, legendarnym kiksie Francisa Fukuyamy z „końcem historii: stali się przesadnie nawet ostrożni i Maçães nie wyłamuje się z tej tendencji.
Spotkanie z jego esejem jest więc spotkaniem z diagnozą jaka jest Ameryka „today”. Jaka jednak będzie „tomorrow”, tego Maçães nie wyjaśnia, więc musimy albo poczekań na jego kolejną analizę albo zdać się na obserwacje biegu zdarzeń.