Kapsułki
Bohdan Łazuka
Do niego, i w końcu także do piszącego te słowa, można odnieść frazę z piosenki mającej za refren pytanie: „jaka tego jest przyczyna, ty z Lublina, ja z Lublina”, choć w klasycznej wersji wykonania utworu, tym drugim z Lublina był piosenkarz Piotr Szczepanik, wykonawca niezapomnianych „Kormoranów” i „Żółtych kalendarzy”. Z Bohdanem od prawie dwudziestu lat jesteśmy po imieniu, ale od kilkunastu lat nie mamy możliwości tego praktykować, bo po raz ostatni spotkaliśmy się w 2009 roku na pogrzebie Witolda Fillera na Powązkach dawnych Wojskowych. Bohdan, przynajmniej z mojego punktu widzenia i z perspektywy tamtych czasów, należał do znanych mi osób najszybciej niwelujących dystans personalny, co jeszcze wtedy nie było w Polsce takie powszechne. Po kwadransie rozmowy byłem już dla niego „Krzysieńkiem”, choć u mnie, choćby z uwagi na dużą różnicę wieku, śmiałość odwzajemnienia tej formy zwracania się przyszła nieco później. Kiedy umówiliśmy się na wywiad, a rok to był bodaj 2003, Bohdan przyjechał nieco spóźniony, ale za to spóźnienie odrobinę mnie opieprzył, co zresztą przyjąłem z satysfakcją, bo nie każdemu jest dane być opieprzonym przez samego Łazukę. Trochę też „musztrował” mnie na początku rozmowy, jednak dość szybko pojaśniał, stał się przemiły, czarujący i tak już zostało. Później spotkaliśmy się kilka razy i za każdym razem podziwiałem dynamiczną, żywiołową osobowość Bohdana, jego żywotność, witalność, dowcip. Swego czasu pośredniczyłem w zaproszeniu go na jedną z imprez z okazji dorocznych dni Lublina, które odbywają się w sierpniu, z epicentrum na Starym Mieście, ale mimo że Bohdan zaproszenie przyjął, nie doszło do jego przyjazdu z powodu działania siły wyższej. Bohdan Łazuka! Legenda polskiej piosenki i estrady, ale także aktor pamiętny z niezapomnianych ról filmowych. Dorobek twórczy Bohdana jest tak ogromny i kolorowy, że czyni go jednym z tych artystów, do których szczególnie trudno jest dopasować jakiś jeden tytuł emblematyczny. Obrazki pamięci z nim związane, które najbardziej mi się w niej utrwaliły, to choćby Łazuka wykonujący, któryś ze swoich najsłynniejszych przebojów na bodaj pierwszym festiwalu polskiej piosenki w Opolu, w strugach deszczu, który spadał na głowę piosenkarzowi i publiczności kryjącej się wyłącznie pod parasolami, jako że dach jeszcze nad tamtejszym amfiteatrem jeszcze nie istniał. Utrwalił mi się też jako młody „ahystokhata” w komedii filmowej Stanisława Barei „Małżeństwo z rozsądku”, jako przemądrzały jogin w jednym z odcinków serialu telewizyjnego „Wojna domowa” Jerzego Gruzy, śpiewający w Kabarecie Starszych Panów, w brawurowym duecie z Barbarą Krafftówną, piosenkę „Przeklnę cię”, w komedii Tadeusza Chmielewskiego „Nie lubię poniedziałku”, w roli samego siebie czyli jako artysta Łazuka, bladym warszawskim świtem, w stanie „zawiania”, podpisujący autografem, na prośbę milicjanta, swój wizerunek na plakacie zdartym ze słupa ogłoszeniowego, a następnie wracający z imprezy trasą toru tramwajowego, czy jako aktor teatru rewiowego w „Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy” Janusza Rzeszewskiego. Jednak moje pierwsze zetknięcie się za zjawiskiem „Bohdan Łazuka” utrwaliło mi się w pamięci dzieciństwa jako widoczna na wystawie sklepu muzycznego na lubelskim Krakowskim Przedmieściu długogrająca płyta winylowa („long”), na której okładce widniało barwne zdjęcie Łazuki siedzącego na skuterze i tytuł najsłynniejszego z jego przebojów, „Bohdan, trzymaj się”. Bo Bohdan, jego osobowość i jego sztuka, to moje dzieciństwo i młodość, choć wtedy jeszcze nie byłem dojrzały do należytego docenienia wielkości i niepowtarzalności tego zjawiska. Gdziekolwiek jesteś i cokolwiek robisz, Bohdanie, Bohdanie, trzymaj się.
Maciej Damięcki
Spotkaliśmy się w momencie niecodziennym, bodaj w roku 2007, nazajutrz po tym, jak w mediach ukazała się informacja o tym, że IPN z właściwą sobie tupeciarską przesadą ogłosił go „agentem SB”. „Trybuna” była i pierwszą i jedną z nielicznych gazet, które dały Maciejowi Damięckiemu możliwość obszernej wypowiedzi w tej sprawie. W czasie naszej rozmowy na nieistniejącym już chyba kawiarnianym pięterku warszawskiego empiku u zbiegu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, nietrudno było wyczuć, że bardzo mocno, boleśnie przeżył oskarżenia, że czuje się wobec nich bezradny, bezbronny. Przyznał, że w pewnej trudnej dla niego sytuacji dał się pewnemu funkcjonariuszowi wziąć na spytki ale zwracał uwagę, że wypytywany o postawy polityczne środowiska nie mógłby powiedzieć nic ponadto, co było powszechnie znane. Dla mnie jako dla rozmówcy nie miało to prawdę mówiąc żadnego znaczenia, bo zawsze uważałem i uważam IPN za wyjątkowo wredną instytucję, od początku istnienia opanowaną przez skrajną prawicę klerykalno-nacjonalistyczną, która ani na moment nawet nie zbliżyła się do obiektywizmu, jakiego można by oczekiwać od instytucji państwowej i zawsze była narzędziem polityki jednego środowiska ideologicznego – polskiej czarnej reakcji. Dla mnie Maciej Damięcki jest przede wszystkim ciekawym, utalentowanym aktorem mającym w swoim emploi, poprzez swoją powierzchowność, coś wiecznie chłopięcego, wisusowatego, nawet sympatycznie dziecięcego. Pamiętam z samego początku lat siedemdziesiątych, gdy miał już około trzydziestu lat, jak w ramach telewizyjnego „teledysku” wykonał okolicznościową piosenkę na rozpoczęcie roku szkolnego „Żeby już do szkoły”, przebrany za uczniaka pląsającego z tornistrem na plecach i radośnie wywijającego workiem na obuwie. Miał zresztą także, pewnie również z powyższych powodów, bardzo dobry kontakt z publicznością dziecięcą, dzięki czemu bardzo często był zapraszany do udziału w imprezach z jej udziałem. Oczywiście pamiętam go też jako jednego z braci bliźniaków z filmu „Tajemnica dzikiego szybu”, który Wadim Berestowski nakręcił według „Księgi urwisów” Edmunda Niziurskiego, zwłaszcza w scenie, gdy grający rolę nauczyciela Gustaw Holoubek poleca mu pokazać, czy nie ma na dłoniach wypisanych ściągawek z wzorami z matematyki. Maciej Damięcki to jednak dla mnie nade wszystko członek hitlerjugend Erik Getting w odcinku „Stawki większej niż życie” zatytułowanym „Genialny plan pułkownika Kraffta”, gdzie w scenach z renomowanymi aktorami tamtych czasów, Zdzisławem Mrożewskim i Stanisławem Mikulskim bez kompleksu okazał prawdziwy kunszt aktorski.
Damian Damięcki
Starszy brat Macieja, wbrew panującemu swego czasu przekonaniu nie jest jego bratem bliźniakiem, jako że jest od niego o trzy lata starszy. I jako starszy brat wyraźnie okazywał w naszej rozmowie z garderobie Teatru Współczesnego wzruszającą troskę o młodszego, a przy tym bardziej „lekkomyślnego” brata, co było jednocześnie zabawne, jako że już wtedy byli właściwie starszymi panami, a dzieląca ich różnica wieku jest doprawdy, zwłaszcza w bardziej zaawansowanym wieku, zupełnie bez znaczenia. Pan Damian, w odróżnieniu o lekko komizującej charakterystyczności Macieja jest aktorem o profilu dramatycznym, choć jest to raczej dramatyczność typu light, ocierająca się o charakterystyczność. Bardzo bawił mnie jako tytułowy nowy w komedii „Nowy” Jerzego Ziarnika. W rozmowie jest przyjacielski, dbający o ograniczenie dystansu, chętnie wchodzący w indywidualną reakcję interpersonalną z rozmówcą. Opowiedział mi ciekawą i dramatyczną anegdotę z życia swoich rodziców, gdy jego ojciec Dobiesław Damięcki, znakomity aktor, ścigany był w 1941 roku listem gończym przez gestapo. W liście tym była m.in. informacja, że poszukiwany może przebywać z żoną, znajdującą się „w stanie poważnym”. Otóż ową wzmiankowaną dawnym zwyczajem jako „stan poważny” ciążę stanowił sam Damian, który wkrótce przyszedł na świat. „Tak oto zostałem anonimowym bohaterem gestapowskiego listu gończego” – zauważył mój rozmówca. Dobiesław w ręce gestapo nie wpadł, natomiast po wojnie stał się obiektem zainteresowania UB i choć nigdy nie został uwięziony ani skazany, to mocno odcierpiał szereg wezwań na przesłuchania, co mogło przyczynić się do jego przedwczesnej śmierci w 1951 roku. Pan Damian należy też do świetnych anegdociarzy teatralnych i jako jeden z aktorów pracujących pod dyrekcją i reżyserią Kazimierza Dejmka opowiedział mi szereg anegdot o – znanym skądinąd – brutalnym, obcesowym traktowaniu przez niego aktorów. Gdy kiedyś o kilka sekund spóźnił się z wejściem na scenę i został przez niego grubymi słowami zbesztany po spektaklu, próbował się usprawiedliwić rozpoczynając od słów: „Myślałem..”. W odpowiedzi usłyszał: „Osioł myśli, bo ma mózg, a pan ma warować i czekać na wejście”. Jednak zabawniejsza jest anegdota o tym, jak obcesowego i rzucającego wulgaryzmami Dejmka poskromiła Kalina Jędrusik. Gdy Dejmek potraktował ją w typowy dla siebie sposób, usłyszał w odpowiedzi słowa wypowiedziane przez nią charakterystycznym erotycznym, ochrypłym głosem: „Spierdalaj, chuju, myślisz, że ja kląć nie umiem?”. Podobno był to jedyny przypadek, gdy Dejmek zaniemówił.