Jarek Ważny
Niezwykle zdumiała mnie ostatnia zmiana stylu i środków wyrazu prezydenta Andrzeja Dudy podczas niedawnych wystąpień publicznych. Z budyniowego safanduły stał się tytanowym Andrzejem. Nie spodziewałem się takiej wolty, ale skłamałbym, gdybym napisał, że wolę starego, poczciwego, przymilnego Andrzejka od nowego pana Andrzeja. Tam gdzie po jednej stronie jest wyrazistość, a po drugiej jej brak, ja wybieram tą pierwszą. Tylko czy aby w tym przypadku to realna potrzeba serca czy polityczna kreacja skrojona na potrzeby?
Koledzy opowiadali mi, że kiedy załogi punkowe tworzyły się w mieście, każdy kto coś chciał znaczyć i jakoś zaistnieć weń towarzysko, musiał dorobić się ksywy. Pseudonim zazwyczaj wymyślany był przypadkiem. Wymyślał go najstarszy w grupie, albo ten, kto był obdarzony największym autorytetem, co zwykle szło w parze z wiekiem, choć niekoniecznie. Ksywy brały się więc najczęściej od przymiotów cielesnych (Mały, Duży, Chudy, Gruby, Rudy, Łysy etc.) albo właściwości charakteru (Komandos, Wariat, Lipa). Gdy się człek niczym nie wyróżniał ani nie charakteryzował, wtedy zazwyczaj szło po nazwisku. Gorzej, jeśli ktoś przedstawiał sobą obraz raczej mało wyszukany, a do tego miał jeszcze nazwisko niezbyt wdzięczne do kreacji; wtedy to już prawdziwa, czarna rozpacz.
Był pośród załogantów jeden chłopiec, który właśnie swoją osobą wpisywał się w tę prawidłowość. Nazwano go „Mały”, co i tak było dlań najmniejszym wymiarem kary. Jednak Mały nigdy do końca się nie pogodził ze swoją ksywą. No i oczywiście z tym, jak był przez nią postrzegany w grupie. Któregoś dnia przyszedł „na zbiórkę” odmieniony; nowa fryzura, ciuchy, okulary; i pewność siebie, jakby większa. Kiedy ktoś zdobył się na odwagę i zapytał go: „Mały, co z Tobą”, on dogasił papierosa, włożył okulary, splunął i powiedział: „Od dziś nie mówcie na mnie Mały. Od dziś jestem Klimat”. Koleś sam sobie wymyślił ksywkę, bo sądził, że to tak właśnie działa. No niestety, nie zadziałało.
Kiedy słucham „nowego” pana prezydenta, tego ze spotkań z wyborcami w Opolu Lubelskim, Zwoleniu czy na Śląsku, mam nieodparte wrażenie, że ktoś kiedyś opowiadał mi już podobną historię. Jest sobie człowiek niepewny siebie, zalękniony, nieprzekonany co do swojej własnej wartości. Ale posłuszny, wierzący w sprawę. Sterowalny. Podejmuje się zadania, które poczyna go przerastać, bo kiedy decyduje się zaangażować całym sobą, nie śni nawet o tym, że sukces jest możliwy. A ten przyjeżdża na pstrym koniu, nie wiadomo skąd. Sukces jednak zjada go od środka. Nie jest dla niego. Ale człowiek nie odrzuci tego, co los przyniósł mu na złotej tacy. Będzie wypełniał sobą przestrzeń, jak tylko potrafi. Niestety, przestrzeń okazuje się zbyt rozległa, a siła charakteru i odporność na stres, mizerne. Człowiek znajduje jednak w sobie dodatkową porcję boskiej mocy. Pewnego wieczoru, kiedy przegląda internet, wpada na pomysł, że musi coś w sobie zmienić. Że musi pokazać ludziom, że nie jest tylko „Mały”. Że ma ludziom naprawdę wiele do zaoferowania, ale przez ten ostatni czas trochę pokpił sprawę i teraz zamierza to wszystko nadgonić. Bierze do pomocy dwóch albo trzech tzw. fachowców. Jeden od mowy ciała, drugi od mowy polskiej a trzeci od mowy-trawy. Wespół w zespół przygotowują strategię, piszą przemówienia. Malują, ubierają, pudrują i wysyłają w Polskę. Zamiast „Małego” jedzie już „Klimat”. Mówi jak Klimat, zachowuje się jak Klimat, znakiem tego Człowiek to Klimat. Szacun na dzielni. Wizyty w zakładach pracy. Uwielbienie dam. I wszystko by się w tej układance zgadzało, gdyby nie to, że ta zmiana też kiedyś wreszcie zacznie „Małemu” ciążyć. Bo to nie jego buty. A lud zbożny to dostrzeże i szwindel się wyda. Szkoda tylko, że do czasu aż się ludzie zorientują, minie parę miesięcy. Może wystarczy. A może nie.