Musiało minąć kilka lat, aby media i politycy wreszcie na serio zainteresowali się rabunkową reprywatyzacją w stolicy.
Przywilejem ludzi w podeszłym wieku jest to, że mogą w miarę bezkarnie patrzeć w przeszłość i powtarzać „A nie mówiłem?”. Jeśli sprawa o którą im chodzi jest słuszna, nie należy tego poczytywać za wyrażanie złośliwej satysfakcji, iż wyszło tak, jak zapowiadali.
Zatem i ja, odnosząc się do warszawskiej reprywatyzacji, pozwalam sobie na stwierdzenie: „A nie mówiłem?”. Wypowiadane absolutnie bez cienia satysfakcji, lecz przeciwnie, z dużym smutkiem.
Kropla nie wydrążyła kamienia
Tak się bowiem składa, że już pięć lat temu pisałem wielokrotnie (nie w dzienniku Trybuna, jeszcze wtedy nie odtworzonym po przerwie), iż działania reprywatyzacyjne w Warszawie to ogromny przekręt, wymagający działań prokuratury. Osoby za niego odpowiedzialne powinny zaś jak najszybciej stanąć przed sądem. Podawałem nawet dokładnie, z jakich paragrafów kodeksu karnego. Jeśli zaś chodzi o bezprawne oddawanie mienia, objętego umowami odszkodowawczymi między Polską a 14 państwami zachodnimi, to zwracałem na to uwagę nawet od 2008 r.
I co? I oczywiście nic. Artykuły, które wówczas pisałem, były głosem wołającego na puszczy. Nic nie robiono, aby ukrócić rabunkową reprywatyzację, warszawiacy tracili mieszkania, a miasto bezpodstawnie wypłacało setki milionów złotych odszkodowań. Sączone przeze mnie krople nie wydrążyły więc żadnego kamienia.
Wedle narracji obowiązującej dziewięć i pięć lat temu oraz później, zgodnie podtrzymywanej przez dziennikarzy z innych mediów, niezależnie czy lewicowych, czy prawicowych, zwracanie warszawskich nieruchomości i wypłacanie ogromnych odszkodowań, było słusznym naprawianiem krzywd wyrządzonych przez zbójecki dekret Bieruta. Powinno więc być robione szybko i konsekwentnie.
Pięć lat temu nie żyła już działaczka lokatorska Jolanta Brzeska, po Warszawie grasowali czyściciele kamienic, zrozpaczeni ludzie musieli się wynosić ze swoich domów – ale czarną stroną stołecznej reprywatyzacji nie zajmował się pies z kulawą nogą.Nie było alarmu ze strony dziennikarzy, nikt nie stawał publicznie w obronie krzywdzonych mieszkańców stolicy, nie było działań policyjnych czy prokuratorskich. Nie można było nie wiedzieć, co się dzieje w Warszawie i kto jest odpowiedzialny za rabunkową reprywatyzację. Nie pisano jednak o tym – i nic nie robiono aby ukrócić ten proceder. Trudno określić to inaczej, niż jako swoistą zmowę milczenia.
Gdy inni zaczęli o tym pisać
Niestety, przez parę kolejnych lat nic się nie zmieniało, a na łamach opiniotwórczych mediów, takich jak na przykład Gazeta Wyborcza, dyrektor stołecznego biura gospodarki nieruchomościami Marcin Bajko przekonywał, że pieniądze na odszkodowania dla „byłych właścicieli” należy wypłacać jak najszybciej – zaś nieruchomości oddawać w naturze tak zwanym „kuratorom osób nieznanych z miejsca pobytu”.
I niełatwo to pisać, ale trzeba było dopiero kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości (w której partia ta uczyniła warszawską reprywatyzację jednym z tematów) oraz zwycięstwa parlamentarnego PiS w 2015 r., by bezprawne oddawanie stołecznych nieruchomości zaczęło być traktowane tak jak na to zasługuje – czyli jako działalność przestępcza.
Wiadomo, że PiS postanowiło wykorzystać warszawską reprywatyzację do uderzenia w PO (prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz jest wiceprzewodniczącą Platformy). Niezależnie jednak od tego, z jakich powodów to robiono, wtedy zaczęło się coś dziać. Ruszyła się prokuratura, zmieniła się też narracja dotycząca stołecznej reprywatyzacji, zaś niektórzy dziennikarze zaczęli otrzymywać kontrolowane przecieki, pokazujące rzeczywiste mechanizmy oddawania nieruchomości w Warszawie.
Wiedziała o wszystkim
Powtarzam jednak, że nie mam nawet cienia satysfakcji, iż w końcu „wyszło na moje”. Bo w stolicy przez te lata zdarzyło się za dużo ludzkich krzywd i dramatów, którym można było zapobiec. Zabrakło jednak do tego i woli, i ochoty.
Nie żywię oczywiście złudzeń, że to co ja od kilku lat pisałem o warszawskiej reprywatyzacji mogło mieć jakiś znaczący zasięg. Jednak po 2015 r, gdy już ruszyła lawina artykułów w innych mediach, wiedza o tym, jak w rzeczywistości wyglądało zwracanie stołecznych gruntów, stała się dosyć powszechna.
Dlatego więc jest trochę śmieszne, gdy przedstawiciele społecznej rady przy komisji weryfikacyjnej ds. reprywatyzacji (i nie tylko oni), twierdzą, iż przeżyli szok, bo z przesłuchań przed komisją dowiedzieli się, że prezydent Hanna Gronkiewicz Waltz musiała wiedzieć o ewentualnych nieprawidłowościach przy oddawaniu stołecznych nieruchomości.
Wolne żarty! Przecież dla każdego człowieka umiejącego czytać i myśleć (fakt, że może to nie jest umiejętność tak powszechna, jak się wydaje) jest jasne i oczywiste, że pani prezydent Warszawy wiedziała dokładnie o wszystkim, w sprawie tak ważnej, bulwersującej i powszechnie nagłośnionej jak stołeczna reprywatyzacja. Znała mechanizmy zwracania, podstawy wydawania decyzji, sposoby reagowania na pojawiające się zarzuty. I trudno wyobrazić sobie, by wraz ze swoimi zastępcami i urzędnikami, mogła uniknąć odpowiedzialności.
Jeśli jednak kiedyś nawet stanie się to, do czego nawoływałem od lat – i sądy wymierzą sprawiedliwość uczestnikom procederu reprywatyzacyjnego – to wyrządzone krzywdy już nigdy nie zostaną w pełni naprawione. Nie ma możliwości, aby doprowadziła do tego komisja weryfikacyjna czy postępowania sądowe.
Komisja weryfikacyjna może jednak unieważniać decyzje o zwrocie stołecznych nieruchomości. Oby robiła to jak najczęściej, ale mądrze, by jej postanowienia nie były obalane później przez sądy.
To gorsze niż głupota, to błąd
Wiadomo, że komisja weryfikacyjna ds. reprywatyzacji została powołana z pobudek politycznych. I bardzo dobrze! Chęć dołożenia przeciwnikom z PO, z wiceprzewodniczącą tej partii na czele, daje pewne nadzieje, że członkowie komisji wykażą nieco konkretnej aktywności i nie ograniczą się do robienia propagandowego hałasu, nagłaśnianego przez rządowe media.
Czy jednak omnipotencja tej komisji i jej działania, mogą kogoś skrzywdzić i stanowić zamach na praworządność, jak martwią się różne „bezstronne autorytety”, sympatyzujące z opozycją?. Jakoś nie bardzo widzę, czyja miałaby to być krzywda. Dosyć trudno mi uznać, że jeśli handlarz roszczeniami będzie musiał zwrócić oddaną mu kamienicę, to zostanie w ten sposób skrzywdzony.
Z tych samych politycznych powodów, z jakich powołana została komisja weryfikacyjna ds. reprywatyzacji, sabotowanie jej działań jest nie tylko głupotą. Jest przede wszystkim wielkim błędem (politycznym). Tak więc, odmowa stanięcia przed komisją przez prezydent Warszawy to najprostsza i najskuteczniejsza droga do zagwarantowania PO kolejnej klęski wyborczej. Przekaz jest tu oczywisty, jednoznaczny i nie da się go zmienić, choćby Platforma oraz przychylne jej media stawały na uszach – jeśli Hanna Gronkiewicz-Waltz nie chce zeznawać przed komisją, to znaczy, że ma coś do ukrycia, kręci, pewnie akceptowała bezprawie reprywatyzacyjne, a może nawet na nim skorzystała za sprawą swego męża. Tak pomyśli 99 proc. potencjalnych wyborców.
Niech nie zeznaje jak najdłużej
Z wpadki, sprokurowanej przez Hannę Gronkiewicz-Waltz, dość bezradnie próbuje wybrnąć Grzegorz Schetyna. Z jednej strony broni on swej zastępczyni, natomiast z drugiej radzi, by prezydent wskazała przedstawiciela ratusza, który będzie odpowiadać na pytania członków komisji weryfikacyjnej.
Mleko jednak już się wylało, a poniesione straty wizerunkowe trudno będzie nadrobić. Liderzy PiS zacierają zaś ręce i życzą sobie, aby Hanna Gronkiewicz-Waltz jak najdłużej wytrwała w zamiarze nie stawania przed komisją.