8 listopada 2024

loader

Polskie grubasy szkolne

Liczba uczniów z otyłością stale rośnie. Polskie dzieci zaliczane są do tyjących najszybciej w Europie.

Daleko nam na szczęście jeszcze do USA, gdzie na ulicach nagminnie widać osoby obojga płci i w różnym wieku, które łączy monstrualna otyłość. Niestety, dość szybko zmierzamy w tym zgubnym kierunku, a wszystko zaczyna się już w szkole.
W roku szkolnym 2015/2016, odsetek uczniów z nieprawidłową masą ciała – z nadwagą i otyłością oraz z niedowagą (ale to zjawisko zupełnie sporadyczne) – wyniósł aż 22 proc., czyli dotyczył co piątego dziecka. W ciągu czterech lat (od 2012 do 2016 roku) wzrósł on o ponad pięć punktów procentowych.
Chociaż w szkołach prowadzone były ogólnopolskie programy promujące zdrowe żywienie, a także działania edukacyjne, kształtujące prawidłowe nawyki żywieniowe wśród uczniów, nie zatrzymały one tej niebezpiecznej tendencji.

Sklepiki ze śmieciami prosperują

Skuteczność tych programów osłabiała głównie dostępność niezdrowych produktów w części sklepików szkolnych. Gdy jednak dwa lata temu rząd PO postanowił wycofać śmieciowe jedzenie z tych sklepików, wybuchła taka awantura, że ministerstwo edukacji ugięło się przed protestami rodziców, sklepikarzy i uczniów.
Wprawdzie formalnie cały czas (od 1 września 2015 r.) obowiązuje zakaz sprzedaży „niezdrowych produktów” w polskich szkołach – ale przeprowadzone przez inspektorów sanitarnych kontrole asortymentu sprzedawanego w sklepikach szkolnych wykazały, że wciąż w blisko 30 proc. jest on niezgodny z wymaganiami.
Dla przykładu, w jednym ze sklepików wykryto 70 niezdrowych produktów, w tym np. napoje izotoniczne posiadające informacje na etykiecie, iż mogą mieć „szkodliwy wpływ na aktywność i skupienie uwagi u dzieci”!
Drugim ważnym powodem nieskuteczności zabiegów dietetycznych było podawanie uczniom w szkole zbyt obfitych obiadów, które często przekraczają normy żywienia dla dzieci i młodzieży (ze zbyt wysoką zawartością białka, tłuszczów, węglowodanów oraz nadmierną ilością sodu). Jest to oczywiście w interesie tych, którzy świadczą usługi żywieniowe w szkołach, bo dzięki temu więcej zarabiają.
To truizm, że odpowiednie żywienie jest niezbędnym warunkiem dla prawidłowego rozwoju psychofizycznego dzieci, zwłaszcza w wieku szkolnym. Nieprawidłowe jedzenie, jak wskazują eksperci, może być jednak również przyczyną gorszych wyników w nauce (uczniowie mają np. słabszą koncentrację).

Coraz więcej tłuściochów

Niestety, w Polsce, pomimo wdrażania ogólnopolskich programów żywieniowych i podejmowania różnych innych działań edukacyjnych, liczba dzieci z nadwagą i otyłością stale rośnie. Z analiz Instytutu Żywności i Żywienia wynika, że od kilku lat polskie dzieci zaliczane są do najszybciej tyjących w Europie.
Wprawdzie w polskich szkołach dość regularnie prowadzi się BMI (wskaźnik masy ciała), ale to trochę sztuka dla sztuki. W wielu szkołach te wyniki nie są w ogóle gromadzone ani analizowane.
Dlatego też wszelkie informacje o liczbie uczniów z nieprawidłową masą ciała są bardzo wyrywkowe. A w związku z tym, nie da się ocenić, jakie programy realizowane w związku z prawidłowym żywieniem są skuteczne i w jakim stopniu.
Nikt się tym nie przejmuje , bo uzyskanie wiedzy na temat zaburzeń masy ciała wśród uczniów nie wynika z żadnych obowiązujących przepisów (choć może być niezbędne dla prawidłowego określenia celów profilaktyki).
Tymczasem Body Mass Index (BMI), zgodnie z wytycznymi WHO (Światowej Organizacji Zdrowia), to podstawowy miernik wagi w zależności od wzrostu. BMI jest wyliczane z prostego wzoru, w którym masa ciała w kilogramach dzielona jest przez wzrost w metrach podniesiony do potęgi drugiej.
Z wyrywkowo analizowanych badań BMI przeprowadzonych przez pielęgniarki szkolne, wynika, że w naszym kraju liczba uczniów z nadmierną masą ciała stale rośnie.
Pomiędzy rokiem szkolnym 2012/2013 i 2015/2016, najszybciej zwiększył się odsetek dzieci otyłych, czyli jak mówi definicja, „mających nadmiar tkanki tłuszczowej występujący w stopniu zaawansowanym”. Liczba tych grubasów wzrosła o 3,3 proc.
Wolniej rośnie liczba uczniów tylko z nadwagą, mających „nadmiar tkanki tłuszczowej występujący w stopniu umiarkowanym” – tu nastąpił wzrost o 1,5 proc.

Macie zjadać na miejscu!

Polskie szkoły niby realizują trzy podstawowe programy żywieniowe: „Mleko w szkole”, „Owoce i warzywa w szkole” oraz „Pomoc państwa w zakresie dożywiania”. Wszystko to kosztuje ciężkie pieniądze, ale poza tym, że uczniowie nie chodzą głodni, innych efektów nie widać.
W latach 2010-2015 koszt realizacji programu „Mleko w szkole” wyniósł łącznie 885,8 mln zł, programu „Owoce i warzywa w szkole” – 325,4 mln zł, a programu „Pomoc państwa w zakresie dożywiania” – ponad 5 mld zł.
Najwyższa Izba Kontroli ocenia, że warunki organizacyjne w kontrolowanych szkołach nie zawsze sprzyjały osiągnięciu oczekiwanych efektów tych programów.
„Skuteczność programów żywieniowych „Mleko w szkole” i „Owoce i warzywa w szkole” osłabiał brak urozmaicenia produktów, a przede wszystkim niezrealizowanie jednego z podstawowych założeń, czyli spożywania otrzymanych produktów na terenie szkoły” – stwierdza NIK.
Według oświadczeń rodziców, owoce i warzywa na terenie szkoły zjadało zaledwie 10 proc. uczniów, a mleko 12,5 proc.
„Pozostałe dzieci zabierały je do domu, często ich nie spożywając. Badania ankietowe, w którym udział wzięli rodzice uczniów klas I-VI pokazały, że nawyk codziennego spożywania mleka i przetworów mlecznych posiadało jedynie 56,7 proc., a owoców tylko 53 proc. uczniów szkół podstawowych” – ubolewa NIK.
Na razie nie wymyślono dobrego sposobu, co zrobić, aby zachęcić dzieci, by zjadały na miejscu, to co im się daje.
A może tym, co nie mają „nawyku codziennego spożywania owoców, warzyw, mleka i przetworów mlecznych na terenie szkoły” obniżać oceny ze sprawowania? Albo z przygotowania do życia w rodzinie? Lub też wejść w porozumienie z katechetami, by jakoś atrakcyjniej prezentowali uczniom obraz czasów biblijnych, gdzie mięso było rzadkością i spożywano raczej właśnie owoce, warzywa i mleko?
NIK zauważa też, że szkoły proponują uczniom w ramach programu „Mleko w szkole” głównie mleko, pomimo że w jego ramach można także dostarczać jego przetwory – czyli twarogi i jogurty, bo już nie ser i masło (choć przy obecnych wysokich cenach masła, ten akurat „przetwór” byłby całkiem pożądany). Ponadto, w Polsce wzrasta liczba dzieci z nietolerancją laktozy. Szkoły z reguły nie korzystają jednak z możliwości zakupu mleka, które jej nie zawiera..
Praktycznie wszystkie gminy w Polsce w ostatnich latach uczestniczyły w programie „Pomoc państwa w zakresie dożywiania”. NIK wskazuje jednak, że w latach 2010 – 2015 spadła liczba dzieci do 7 roku życia (o 11,3 proc.) oraz uczniów do czasu ukończenia szkoły ponadgimnazjalnej (o 9 proc.), korzystających z tego programu i otrzymujących bezpłatny gorący posiłek.
„Najczęstszą przyczyną nieobjęcia dzieci dożywianiem była niechęć rodziców lub opiekunów do korzystania z tej formy pomocy” – zauważa NIK. Ta niechęć była oczywiście uzasadniona. Rodzice po prostu nie widzieli powodu, dlaczego ich dzieci, zwłaszcza sześciolatki, mają być dożywiane kiepskim szkolnym jedzeniem, skoro w domu mają wszystko co im potrzeba.

Ajenci łupią skórę

Najwięcej uczniów korzysta z szkolnych posiłków w szkołach, posiadających własną kuchnię, lub korzystających z kuchni w sąsiednich placówkach. Tam rodzice wykupywali obiady dla 53 proc. uczniów (tych nieobjętych bezpłatnym programem „Pomoc państwa w zakresie dożywiania”). Tymczasem w szkołach w których obiady dowoziła firma cateringowa, obiady zjadało średnio tylko 25,3 proc. uczniów, czyli o połowę mniej – a tam gdzie kuchnię prowadził ajent – zaledwie 7,8 proc – wskazuje NIK.
Natomiast z badania ankietowego na temat żywienia w szkołach (przeprowadzonego przez urząd miejski Krakowa w 2015 roku) wynika, że  z posiłków w szkołach, które prowadziły własne stołówki korzystało około 60 proc. uczniów, a w szkołach ze stołówkami prowadzonymi przez ajenta lub z cateringiem odpowiednio: 40 proc i 31 proc. ogólnej liczby uczniów.
Jak widać, wyniki są niejednoznaczne i nie mówią wyraźnie, czy najgorszym rozwiązaniem jest ajent, czy firma cateringowa.
Z badań NIK wynika jednak, że organizacja obiadów przez ajenta lub firmę cateringową wiązała się ze znacznym wzrostem ceny posiłku. Często była ona nawet ponad dwukrotnie wyższa od ceny w prowadzonej przez szkołę własnej stołówce!. W ocenie Izby była to główna przyczyna rezygnacji rodziców z wykupywania dzieciom obiadów w szkole.
NIK zauważyła też niewłaściwe zbilansowanie obiadów podawanych uczniom w szkole. Wojewódzka Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Krakowie przeprowadziła badanie 15 jadłospisów i dokonała oceny kaloryczności, wartości odżywczej i urozmaicenia posiłków podawanych uczniom. Okazało się, że żadna ze skontrolowanych placówek nie zapewniła obiadów w 100 proc. spełniających odpowiednie normy żywieniowe dla dzieci i młodzieży. We wszystkich jadłospisach było zbyt dużo białka i węglowodanów, a w ponad 85 proc. również tłuszczów.
Nadmiar białka wynosił do 462 proc., natomiast tłuszczów do 333 proc., średniego zapotrzebowania dla uczniów. Natomiast zawyżona zawartość węglowodanów sięgała do 300 proc. normy. Ponadto, w 12 z 15 zbadanych jadłospisów stwierdzono nadmierną ilość sodu, w tym w ośmiu przypadkach dopuszczalna norma przekroczona została ponad trzykrotnie.
NIK zwraca także uwagę na zbyt krótkie i zbyt wczesne przerwy obiadowe. W skrajnym przypadku, szkolne obiady wydawane były już od godziny 9.20! – czyli w porze, gdy zwykle się je śniadanie. Ponadto, w części szkół uczniowie nie dostawali nic do picia do obiadu.

Trzeba zrobić jak z ziemniakami

Na szczęście, mimo likwidowania szkolnych stołówek, w polskich gminach funkcjonuje jeszcze wiele szkół posiadających własną kuchnię. Na przykład spośród 97 szkół, dla których organem prowadzącym było miasto Białystok, własne kuchnie posiadało aż 81 placówek. Gmina ponosiła wszystkie koszty związane z przygotowaniem i wydawaniem obiadów, natomiast koszty produktów niezbędnych do przygotowania posiłku pokrywali rodzice. Może warto więc upowszechnić ten model?
Niewiele to jednak pomoże, jeżeli sami rodzice nie zadbają o to, żeby ich dzieci nie tyły. Wygląda na to, że powinna powstać moda na szczupłość, którą należałoby prezentować jako coś elitarnego, dostępnego dla wybranych, a trudnego do osiągnięcia dla tzw. ludu. Wtedy ów „lud” będzie chciał, jak zwykle, dorównać „elitom” – i zacznie się powszechniej odchudzać.
To trochę tak jak z pomysłem na upowszechnienie ziemniaków, których początkowo w 18 wieku francuscy ani pruscy chłopi nie chcieli uprawiać. Przy polach ziemniaków postawiono więc strażników, którzy mieli pilnować, by chłopi nie zbliżali się do upraw, zarezerwowanych jakoby tylko dla magnaterii. W rezultacie nocami wieśniacy rozkradali sadzonki i zaczynali uprawiać je na własnych polach. Metoda okazała się skuteczna.
Może i z modą na szczupłość uda się coś takiego zrobić – zwłaszcza, że akurat ziemniaczana dieta jest w stanie uchronić nas przed otyłością?

trybuna.info

Poprzedni

Nie wchodźcie do piramidy

Następny

Lewica szybuje