Miała być dla robotników, ale tzw. inteligencja skutecznie ich eliminowała. 95 lat temu została zarejestrowana Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa. 90 lat temu do jej mieszkań zaczęli wprowadzać się lokatorzy.
WSM nie była pierwsza spółdzielnią mieszkaniową w Polsce, ale z paru powodów okazała się spółdzielnią niezwykłą.
Miała ona, na wzór krajów skandynawskich i Niemiec, budować mieszkania dostępne finansowo dla robotników. Nie całkiem to wprawdzie wyszło ale cel był zbożny.
Warszawski skok cywilizacyjny
W założeniu były to zatem mieszkania niewielkie i o niewysokich czynszach, ale wyposażone w takie wygody jak prąd, gaz, woda bieżąca, kanalizacja i ubikacja, a nawet centralne ogrzewanie z kaloryferami.
Te luksusy, łącznie z energią elektryczną, były wówczas niedostępne dla większości mieszkańców Warszawy, którzy wegetowali – bo trudno mówić że mieszkali – w fatalnych warunkach lokalowych i sanitarnych. Tak więc, bloki WSM-owskie stanowiły olbrzymi skok cywilizacyjny i próbę wydobycia choćby części warszawiaków z powszechnej nędzy.
Była to pierwsza, a chyba i jedyna spółdzielnia mieszkaniowa w Polsce, która w pełni realizowała koncepcję osiedla społecznego: życzliwego miejsca do życia, zapokajającego potrzeby mieszkańców. Nowoczesną koncepcję architektoniczną stworzyli Brunon Zborowski oraz Stanisław i Barbara Brukalscy.
Była to także spółdzielnia mieszkaniowa otwarta dla wszystkich, niezależnie od pochodzenia, wyznania czy narodowości – inaczej, niż choćby powstała później Powszechna Robotnicza Spółdzielnia Mieszkaniowa zrzeszająca tylko Żydów.
WSM miała jednak wyraźnie lewicowe oblicze. Powstała z inicjatywy działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej i Związku Rewizyjnego Spółdzielni Robotniczych – bo wtedy było oczywiste, że to lewica ma dbać o interesy ludzi pracy.
Pod zarejestrowanym w 1922 r statutem podpisali się między innymi tacy członkowie-założyciele WSM jak Jan Hempel (unieśmiertelniony przez Broniewskiego w słynnym wierszu „Magnitogorsk albo rozmowa z Janem”), Adam Szczypiorski, Antoni Zdanowski (zamęczony w 1948 r przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa), Stanisław Tołwiński, Stanisław Szwalbe, Bolesław Bierut. Dwaj ostatni weszli do pierwszego zarządu spółdzielni. Wśród innych działaczy WSM byli też Adam Próchnik, Stanisław Ossowski, Teodor Toeplitz, Tomasz Arciszewski, Jan Mulak.
Niektórzy z tego grona przystali niestety do organizacji komunistycznych, stając się nawet, jak Bierut, radzieckimi szpiegami odpowiedzialnymi za zbrodnie stalinowskie. Nie bez powodu to właśnie w jednym z bloków WSM-owskich powołano w 1942 r. Polską Partię Robotniczą i jej Komitet Centralny.
Żeby czuć wspólnotę
WSM była wreszcie spółdzielnią, stawiającą bardzo mocno na tworzenie więzi społecznych między lokatorami i urzeczywistnienie idei samopomocy.
Mieszkania miały ograniczony metraż – ale funkcjonowała rozbudowana część wspólna: pralnia, suszarnia, magiel elektryczny, łaźnia, dom spółdzielczy, duże otwarte podwórka z placami zabaw i ławkami, zieleńce. W latach 30. otwarto teatr oraz kino. Zaopatrzenie zapewniała sieć niedrogich sklepów zaopatrywanych przez WSM-owską spółdzielnię spożywców „Gospoda Spółdzielcza”.
Były też biblioteki oraz czytelnie dla dorosłych i młodzieży, żłobek, przedszkole, szkoła podstawowa Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, gimnazjum koedukacyjne, świetlice gdzie dzieci miały fachową opiekę. Wychodziło pismo „Życie WSM”. Działało Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy Lokatorów WSM „Szklane Domy” pomagające mieszkańcom w kłopotach finansowych oraz prowadzące dzialalnośc kulturalną i oświatową.
Wszystko to sprzyjało dobrze pojętej integracji.
Społeczne czyli lepsze
Pierwszy blok WSM oddano do użytku w 1927 r. Zbudowano go na Żoliborzu, przy placu Wilsona. Prace budowlane były wspierane pożyczkami z Banku Gospodarstwa Krajowego, Towarzystwa Osiedli Robotniczych, Komitetu Rozbudowy Warszawy, związków zawodowych, banku Commerciale Italiana. Na koniec 1938 r. spółdzielnia miała już 24 budynki, zamieszkiwane przez ok. 5500 osób.
Warto zauważyć, że tylko pierwsze bloki WSM zostały postawione przez firmy prywatne. Wszystkie inne zbudowało Społeczne (a w istocie spółdzielczo – związkowe) Przedsiębiorstwo Budowlane. Mieszkańcy WSM ocenili bowiem, że zakład uspołeczniony wykonywał prace najsolidniej i najtaniej.
Bloki WSM-owskie – suche, nasłonecznione, otoczone dużą ilością zieleni, dobrze przewietrzane – na tle innych osiedli Warszawy stanowiły lokalizację luksusową, a co najważniejsze, zdrową.
Stołeczny rocznik statystyczny z 1936 r podawał, że w obwodzie „Plac Wilsona” osiągnięto najniższą śmiertelność niemowląt wśród wszystkich obwodów Warszawy: tylko 3,3 proc w porównaniu ze średnią 9,5 proc dla całej stolicy. Duży wpływ na to miała WSM-owska poradnia lekarska „Zdrowie Dziecka”, zapewniająca też odpowiednie wyżywienie dzieciom z najbiedniejszych rodzin.
Jak rugowano robotników
Wszystko to powodowało, że do mieszkań Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej ustawiała się kolejka. Nie można ich było po prostu kupić. O przydziale decydowała liczba punktów: za dotychczasową bezdomność lub złe warunki mieszkaniowe, ilość dzieci w rodzinie, utrzymywanie starszych rodziców, aktywną działalność związkową lub spóldzielczą, rzetelne wypełnianie wszystkich swych zobowiązań.
Wyboru dokonywała komisja mieszkaniowa, badająca prawdziwość składanych oświadczeń i sumująca punkty. Członek oczekujący musiał mieć wpłacony udział wynoszący 250 zł, a po przydziale mieszkania wpłacał jeszcze wkład własny w wysokości piętnastomiesiecznego czynszu (rozkładany na raty).
Żeby móc mieszkać w blokach WSM należało mieć zatem niezłe stałe źródło utrzymania, bądź jakiś kapitał rodzinny lub konseksje, pomagające przetrwać gdy nadchodziły trudne czasy. W połączeniu z priorytetami komisji mieszkaniowej, wysoko oceniającej aktywną działalność związkową i spółdzielczą, sprawiało to, że z czasem zmieniał się na niekorzyść skład społeczny lokatorów WSM-owskich osiedli.
Robotników zaczęli niestety zastępować urzednicy, nauczyciele i rozmaici działacze, czyli taka ówczesna inteligencja. Nie było pomysłu na zahamowanie tego trendu, a zresztą nikomu na tym nie zależało. We władzach WSM robotnicy byli w zdecydowanej mniejszości i nie mieli wiele do powiedzenia. Następowała przedwojenna gentryfikacja, z wszystkimi jej negatywnymi konsekwencjami.
Lewicowy poeta Edward Szymański pytał zatem: ilu robotników zamieszkuje właściwie bloki WSM? I odpowiadał, nieco ironicznie: „Jeden na dziesięć – dom robotniczy. Jeden na stu – proletariusz”.
Inteligenci znowu ich nabrali?
Czy więc uzasadniona jest opinia, że inteligencja, jak to często miało miejsce w polskiej historii, znowu zrobiła robotników w konia? W przypadku WSM, może jednak nie do końca.
„W żoliborskiej kooperatywie ton nadawali inteligenci, pracownicy umysłowi, reprezentanci wolnych zawodów, choć nie brakowało i robotników – tyle, że wykwalifikowanych” – pisał Leszek Lachowiecki.
Robotników stale jednak ubywało. Mieszkania WSM od początku były dla nich za drogie.
W pierwszej połowie lat 20. przestrzegano na ogół zasady, iż mieszkania te powinny mieć dwa lub trzy pokoje (w sumie ok. 50 metrów kwadratowych) aby zmieściły się tam, liczne na ogół rodziny robotnicze.
W czasach dobrej koniunktury, robotnicy byli jeszcze w stanie ponosić – choć z trudem – koszty eksploatacji takich lokali. Gdy jednak do Polski zawitał wielki kryzys gospodarczy z 1929 r., stało się to już niemożliwe. Musieli się więc wyprowadzać, a ich lokale przejmowała tzw. inteligencja, którą kryzys dotknął w nieporównanie mniejszym stopniu.
Robotnicy mieli więc pełne prawo myśleć, że zostali oszukani – najpierw namawiano ich, by zainwestowali wszystkie oszczędności w mieszkanie, a potem okazywało się, że nie było ich na nie stać i musieli się wyprowadzać. Mieszkania trafiały zaś do przedstawicieli różnych przedwojennych pseudo elit. Oni zajmowali przede wszystkim lepsze lokale, z wannami.
Przykra statystyczna prawda
Władze WSM widziały te niekorzystne tendencje. Z jednej strony, chciały je kamuflować. Dlatego też w statystykach spółdzielczych nie podawano liczby ubywających członków spółdzielni (wykluczanych i występujących), aby nie okazało się, jak wielu jest wśród nich robotników.
Jednak i statystyki członków przychodzacych były bardzo znamienne. Dla przykładu, w kryzysowym roku 1931 nowymi członkami WSM stało się 166 urzędników i pracowników umysłowych, a tylko 57 robotników.
Z drugiej zaś strony – zaczęto budować więcej tańszych mieszkań, dostępniejszych finansowo dla rodzin robotniczych. Składały się one z jednego pokoju, aneksu kuchennego, ubikacji i przedpokoju. Ich powierzchnia wynosiła od 24 do najwyżej 36 metrów kwadratowych. Niewiele to jednak pomagało i WSM stawała się niestety coraz mniej robotnicza.
Według ostatnich przedwojennych danych za 1938 r., zaledwie 46,8 proc. członków WSM stanowili „robotnicy i pracownicy instytucji robotniczych”. Tyle, że pracownicy instytucji robotniczych to bynajmniej nie są robotnicy. Autentycznych robotników było więc w WSM jeszcze mniej.
Możnaby więc powiedzieć, że założyciele WSM chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze. Z drugiej jednak strony – w innych przedwojennych spółdzielniach mieszkaniowych odsetek rodzin robotniczych był jeszcze nieporównanie mniejszy.
Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa istnieje do dziś. Po II wojnie światowej została faktycznie upaństwowiona jak niemal cała spółdzielczość, potem stała się molochem, a w jej zasobach mieszkało prawie 100 tys ludzi. Jeszcze później, po odrodzeniu ruchu spółdzielczego, zaczęła się dzielić na mniejsze jednostki.
Żoliborskie bloki, będące solą WSM, przetrwały w bardzo dobrym stanie (z wyjątkiem pierwszego, przy pl. Wilsona, zniszczonego w 1944 r.). Tyle, że dziś prawie wszystkie podwórka są ogrodzone, a części wspólne osiedla niemal przestały istnieć.