Na początku lat siedemdziesiątych wraz ze zmianą ekip rządzących w Warszawie zmieniały się władze terenowe. Jak Polska długa i szeroka, dogmatyczne kierownictwa partyjne i administracyjne ustępowały miejsca nowym kadrom, wspierającym politykę lansowaną przez Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza.
Zanim nowe idee dotarły do Sokołowa, w domu kultury niemal co kilka dni odbywały się wiece i konferencje. Jednego dnia, Zenek Karpiński malował hasła poparcia dla towarzysza „Wiesława” (Władysława Gomułki), by za tydzień, kiedy frakcja reformatorska „wzięła górę”, zmienić graficzne elementy dekoracji sceny, wyrażające poparcie Sokołowian dla Edwarda Gierka. Współczułem naszemu pierwszemu sekretarzowi, który musiał jednego dnia, w referacie, popierać jednego przywódcę, a za kilka dni drugiego.
I w czasie takiego przemówienia towarzysza Kazimierza Witta na scenę wybiegł wypasiony szczur. Widownia się ożywiła. Powstał niebywały, na tego typu spotkaniach, rozgardiasz. Głośne śmiechy, uwagi i nawoływania do zachowania powagi i spokoju. Mówca starał się opanować sytuację, tupiąc na szczura. Ten nie reagował i przyglądał się raz sekretarzowi, a raz widowni. Gestem ręki przywołałem Zbyszka Tomczuka – członka orkiestry siedzącej przy scenie – i poprosiłem, by wydobył ze swojego instrumentu kilka dźwięków w najwyższej tonacji, jaką z klarnetu można było uzyskać.
W naszej orkiestrze nie było flecistów, a jak wiedziałem, szczury nie gustują w dźwiękach tych instrumentów. Sprawdziło się. Zbyszek zagrał z wysokiego C i szczur czmychnął za kulisy, a potem dalej do piwnic pod sceną. Z rozmowy z p. Romanem Banasiukiem, legendarnym dozorcą domu kultury, dowiedziałem się, że szczury opanowały dom kultury niczym tonący statek. Przywędrowały z sąsiedniej budowy bloku mieszkalnego przy ulicy K. I. Gałczyńskiego, zwabione mąką kukurydzianą, która była składowana w magazynach ZHP.
Po obozowej akcji letniej, kwatermistrz hufca, p. Danuta Rabkowa, złożyła niewykorzystane produkty w swoich magazynach, bezpiecznych, bo stalowo-betonowych i wentylowanych schronach. Szczury weszły kanałami wentylacyjnymi i teraz bezkarnie łaziły po całym budynku. Bywało, że potrafiły podgryzać nogi widzom w kinie. Mogło to prowadzić do poważnych kłopotów, jak słusznie zauważył dozorca. Nie trzeba było długo czekać – na drugi dzień zostałem wezwany do Komitetu. Idąc do sąsiadującego z domem kultury „białego domu”, rozważałem linię obrony i starałem się przewidzieć, jakie postawią mi zarzuty.
Czy od razu dostanę „wilczy bilet”, zamykający mi możliwość pracy, chociażby referenta w GS? Na miękkich nogach przekroczyłem próg gabinetu I sekretarza, pocieszany przez zawsze życzliwą ludziom towarzyszkę Felę – sekretarkę pierwszego sekretarza. Nie czekając na zarzuty, wypaliłem:
„Towarzyszu sekretarzu! Wczorajszy incydent ze szczurem dowodzi, że dom kultury musi mieć jednego gospodarza. Z pracownikami domu kultury opracowaliśmy koncepcję pełnej integracji instytucji i placówek kultury w Powiatowy Ośrodek Kultury. Jeśli towarzysz sekretarz poprze naszą koncepcję, zapewniam, że taki incydent się więcej nie powtórzy.”
Sekretarz odpowiedział: „Przedstawcie swoją koncepcję towarzyszowi Łukasiukowi, sekretarzowi propagandy, i jeśli on ją zaakceptuje, rozważymy sprawę na egzekutywie.”
Z Eugeniuszem Łukasiukiem było łatwiej rozmawiać o blaskach i cieniach integracji placówek kultury, bo wcześniej zajmował się sprawami oświaty i kultury w połączonym Wydziale Oświaty i Kultury PPRN w Sokołowie i znał się na rzeczy. Wróciłem z komitetu w dobrym nastroju. Zaraz z Jadzią Witkowską wzięliśmy się do opracowania statutu i struktury organizacyjnej nowej instytucji kultury szczebla powiatowego.
Łatwe to nie było, ze względu na przyjęte i utrwalone przepisy, różne formy finansowania i podległości instytucji kultury, które chcieliśmy połączyć w jeden organizm. Kino było przedsiębiorstwem państwowym, podległym Wojewódzkiemu Zarządowi Kin w Warszawie. Biblioteka była jednostką budżetową, której niezależności broniła Wojewódzka Biblioteka Publiczna. Ognisko Muzyczne funkcjonowało jako stowarzyszenie w strukturze i finansach Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. Dom Kultury był zakładem budżetowym.
Żeby kadry i finanse tych instytucji połączyć w jeden organizm, potrzebne były decyzje aż trzech ministrów: Kultury i Sztuki, Finansów oraz Planowania Gospodarczego. Rozpoczął się okres intensywnych konsultacji w różnych ważnych urzędach, z różnymi nie mniej ważnymi urzędnikami. „Sokołowski eksperyment kulturalny”, jak określiły go media, nie wszystkim decydentom się podobał. Trafiliśmy jednak na czasy wielkich eksperymentów gospodarczych Edwarda Gierka, w których wszystko co nowe, budziło zainteresowanie.
W Warszawie opory bibliotekarzy i kiniarzy łamała dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki WRN, pani Elżbieta Staniak-Rek, wspierana przez swojego zastępcę, Eugeniusza Łukasiuka. Tego samego, który zaakceptował nasze pomysły, gdy pracował jeszcze w Sokołowie. W Komisji Planowania wspierał nas sokołowianin Zdzisław Żałobka – późniejszy Wojewoda Siedlecki. W Ministerstwie Kultury i Sztuki orędownikiem sokołowskiego eksperymentu kulturalnego byli Dyrektorzy Departamentu Bibliotek i Domów Kultury – panowie Włodzimierz Sandecki i Janusz Nowicki.
Wielkiego poparcia udzielili nam dziennikarze „Trybuny Mazowieckiej” – Władysław Tybura i Andrzej Poroszewski, oraz „Trybuny Ludu” – redaktor Misiorny, oraz radiowego „Głosu Mazowsza” – Bożena Helbrecht i Józef Sobiecki. Po naradzie krajowego aktywu kulturalnego w KC PZPR, gdzie przedstawiłem koncepcję pełnej integracji instytucji kultury w Sokołowie, kierownik Wydziału Kultury KC PZPR, Jerzy Kwiatek, przekonał się do naszej propozycji i zapewnił, że będzie ją wspierał.
Wkrótce Wicepremier i Minister Kultury i Sztuki, Józef Tejchma, zatwierdził na prawach eksperymentu statut Powiatowego Ośrodka Kultury w Sokołowie i mogliśmy zająć się pracą. A tej nie brakowało. Po włączeniu do POK-u Powiatowej i Miejskiej Biblioteki, Kina „Sokół” oraz wiejskich kin stałych w Kosowie, Sterdyni, Jabłonnie Lackiej, Mołożewie i Repkach oraz kin ruchomych, zatrudnienie wzrosło do 53 etatów. Budżet wzrósł wielokrotnie, a co istotne, wypracowane dochody własne z kin, organizowanych imprez, usług plastycznych, ogniska muzycznego, wynajmu aparatury nagłośnieniowej, samochodów itp., stanowiły 60% tego budżetu.
Nie było problemów z wypłatą honorariów czy zatrudnieniem potrzebnych fachowców – instruktorów muzyki, plastyki, filmu i fotografii. Problemem było ich znalezienie i stworzenie warunków do osiedlenia się w naszym mieście. Szukałem ich w całej Polsce. Najwybitniejsi, jak znana aktorka filmowa i teatralna Alina Szpak, czy artysta malarz Adam Styka, muzycy Andrzej Gasik z Warszawy, Maciej Dziekoński z Siedlec i Bolesław Szaciłło z Grajewa podejmowali pracę, ale nie chcieli osiąść w Sokołowie na stałe.
Domowi kultury potrzebna była stabilna kadra instruktorów, gotowych do pracy w każdych warunkach i za niewielkie wynagrodzenia. Udało się taką kadrę pozyskać. W Patrykozach znalazłem absolwenta Szkoły Plastycznej w Supraślu, p. Zenka Karpińskiego. Przy okazji odkryłem ruiny neogotyckiego pałacu generała Teodora Szydłowskiego w tej wsi. Z Pisza sprowadziłem dwie siostry Szmagierówny, z których jedna do dziś z wielkim powodzeniem edukuje plastycznie młodych Sokołowian. Uczniowie ogniska muzycznego, jak p. Kazimierz Soszka, kontynuowali naukę na studiach wyższych, by po latach uczyć następne pokolenia Sokołowiaków gry na instrumentach muzycznych.
Roman Brochocki – sokołowski bard, „porwany” z Wielenia, gdzie u sióstr zakonnych prowadził chór, dał już ponad 6000 koncertów swoich piosenek w szkołach i placówkach kultury w całym kraju. Pisze teksty, komponuje muzykę, gra na wielu instrumentach i śpiewa. A doszedł do tego sam, swoim talentem i pracą. Podobnie, jak mistrz obiektywu Michał Kurc czy Heniek Rosochacki, autor biografii sokołowskich Sybiraków. Jestem dumny, że pracowałem z nimi w trudnych dla kultury czasach. I że tego czasu nie zmarnowaliśmy.
A łatwo nie było. Przede wszystkim ze względu na problemy techniczne. Kiedy uporaliśmy się z cieknącym dachem, na koncercie wirtuoza skrzypiec Kostantego Kulki przeciekał stropodach nad sceną. W czasie występów popularnego zespołu estradowego „No To Co”, spod stropu sceny, z wysokości 14 metrów, runęła metalowa sztanga z fartuchem maskującym. Spadła tuż za stojącymi w rzędzie czterema artystami. Nawaliło zabezpieczenie rzemieślniczej wciągarki. Na szczęście nie doszło do tragedii.
Podobnie jak podczas kontroli zaniku prądu, w czasie trwającej akademii na cześć Święta Odrodzenia w 1968 roku. Z Jurkiem Kędziorą – konserwatorem elektrykiem, zaczęliśmy szukać przyczyn braku zasilania. Główna rozdzielnia elektryczna, mieszcząca się w podziemiach, stała cała w wodzie. Zabezpieczenie wyłączyło dopływ prądu, o czym świadczyło opuszczone w dół ramię wyłącznika. Trzeba było je włączyć, ale jak dostać się do niego po kolana w wodzie?
Pomógł kinooperator Wacław Zbrzeżny, którego na plecach zaniosłem do szafy, a on, stojąc na desce, dla większego bezpieczeństwa włączył zasilanie. To jednak nie koniec kłopotów. Za kilka chwil reflektory znowu zgasły. Szukamy dalej. W rozdzielni groźne pomruki dowodziły, że prąd, chociaż z oporami, płynie. Na sali jedynie awaryjne akumulatorowe lampki oświetlały drogi ewakuacji. Mikrofony nie działały, a widzowie zaczynali się denerwować.
Widzowie się złoszczą, a decydenci dzwonią do zakładu energetycznego, gdzie pan Pomarański informuje, że żadnego sabotażu nie ma. Zasilanie domu kultury z osobnego transformatora przy ulicy Wolności jest prawidłowe. Awaria musiała powstać w domu kultury.
Szukamy z Jurkiem dalej, po omacku, bo nie mamy żadnej dokumentacji. Kolejno otwieramy skrzynki oznakowane błyskawicami. Przy jednej z nich Jurek napotyka skręcone aluminiowe przewody ze śladami okopcenia. Czujemy swąd palonej izolacji. Ledwie zdążyłem poprosić go, by uważał, gdy coś huknęło i błysnęło jednocześnie. Zgasła świeczka, którą oświetlałem drogę w piwnicach. Upadliśmy na podłogę, na nasze szczęście wyłożoną grubym chodnikiem gumowym.
W ciemności wołam do Jurka: „Żyjesz?”
„Tak! Nic się nie stało, tylko ręka mnie trochę boli.” Wychodzimy z piwnicy, by obejrzeć rękę. Dłoń cała czarna, tylko gładka złota obrączka nabrała jakichś dziwnych kształtów. „Przewody się poluzowały i trzeba było je mocniej skręcić,” oświadczył spokojnie konserwator. Dobrze, że staliśmy na dielektrycznym chodniku, co nas uratowało.
Akademia ku czci „Dnia Odrodzenia” dobiegła końca. Niestety, końca z różnymi awariami nie było. Zdarzały się one w najmniej spodziewanym momencie, jak np. w czasie balu sylwestrowego. Siedzimy sobie w miłym towarzystwie i w dobrym humorze, gdy któraś z pracowniczek, pełniących smutny obowiązek dyżuru w tym niezwykłym dniu, prosi mnie i pokazuje, że z sufitu w korytarzu leje się gorąca woda, a z kotłowni dochodzą jakieś głośne dudnienia i trzaski.
Biegnę do kotłowni. Wołam palacza, ale nikt się nie odzywa. W chmurach pary docieram do pomieszczenia socjalnego, gdzie palacz spokojnie sobie śpi. Krzyczę, że mamy awarię, grożę dyscyplinarnym zwolnieniem, ale zero reakcji. Idę do kotłowni, a tam trzy żeliwne piece na koks groźnie trzeszczą, spod uszczelek łączących je z rurami syczy para. Na manometrach wskazówki stoją na czerwonym polu oznaczającym 100 stopni C. Do drzwiczek zasypowych nie można się zbliżyć – są całe czerwone. Słychać trzaski na rurach i syk ulatniającej się pary. Nie słychać tylko pomp obiegowych.
Olśnienie. Włączam jedną i drugą. Pracują. Biegnę do manometrów. Strzałki opuściły czerwone pole i powoli odbijają w lewo. Sytuacja opanowana. Bal sylwestrowy się udał, tylko palacz go przespał i nie miał na Nowy Rok dobrych wspomnień. Ja zresztą też, bo która kobieta daruje swojemu partnerowi chwile nieprzetańczone na takim balu, jak bal sylwestrowy w sokołowskim domu kultury.
Ilością i różnorodnością imprez, ale przede wszystkim ich wysokim poziomem artystycznym i intelektualnym, wytrwale i uparcie budowaliśmy prestiż instytucji. Byliśmy, często bez wzajemności, dobrym partnerem dla władz w rozwiązywaniu różnych problemów społecznych. Kiedy pod koniec kadencji Władysława Gomułki postanowiono polskich Romów na stałe osiedlić, do Sokołowa przybyło kilka cygańskich rodzin, którym władze miasta musiały dać mieszkania. Z pracą było jeszcze gorzej – jednych i drugich brakowało.
Zbierały się różne gremia partyjnych i administracyjnych władz miasta i radziły, radziły, radziły. Na jednej z takich narad, na pytanie, co kto może pomóc, by rozwiązać problemy socjalne rodzin cygańskich, zaproponowałem, że jeśli nie ma dla nich pracy, to dom kultury zorganizuje zespół pieśni i tańca. Niech robią to, co potrafią najlepiej.
Po trzech miesiącach prób zespół „Szilali Bałwał” dał pierwszy koncert, entuzjastycznie przyjęty przez Sokołowian. „Głos Mazowsza”, Polska Kronika Filmowa i telewizja rozpropagowały zespół, i posypały się zamówienia na występy sokołowskich Cyganów z Warszawy, Ursusa, Płocka, stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim i wielu innych miejsc i instytucji.
Józio Sobiecki, redaktor „Głosu Mazowsza”, zakochany w cygańskich pieśniach, postanowił je nagrać. Warunek – musi się to odbyć zgodnie z tradycją i w leśnej scenerii przy ognisku.
Ustaliłem z kierownikiem zespołu, Gutkiem Markowskim, termin i repertuar, akcentując znaczenie tradycji dla klimatu i wierności nagrania. O umówionej godzinie spotkaliśmy się na skraju lasu przeździeckiego od strony Kupientyna. Ekipa radiowców zjawiła się, gdy płonęły już ogniska, a w kociołkach bulgotał smakowity czerwony barszczyk na kurze. Cyganie wypadli wspaniale. Józio promieniał ze szczęścia, nucąc:
„Po Cyganach wiatr zaciera ślady
Deszcz romanse zmywa i ballady
Jeszcze tylko w popielisku dymi.
Biała brzoza lecieć chce za nimi.”
Następnego dnia telefon od pana Stanisława Kosmali – komendanta powiatowego MO – popsuł mi humor.
– Co tam pan narozrabiał, panie Wacławie, w Kupientynie z Cyganami? – wyjaśniłem jak umiałem najlepiej cel i przebieg imprezy. Okazało się, że w tym dniu zginęło kilkanaście kur, a komendant musiał zamknąć w areszcie kilka cyganek.
Gutek zdenerwował się okropnie i zrobił najście na posterunek MO, krzycząc, że wszystko zorganizowali tak, jak sobie życzyłem – zgodnie z tradycją – i za to spotkała go taka niewdzięczność. Poszedłem do komendanta, który zaproponował zadośćuczynienie strat gospodyniom. Cyganie natychmiast zebrali żądaną sumę pieniędzy i wpłacili ją poszkodowanym gospodyniom z Kupientyna, a komendant Kosmala rozkazał wypuścić aresztantki i przykry incydent udało się załagodzić. Tylko Gutka Markowskiego do dziś nie można przekonać, że nie o takie tradycje mi chodziło.
,
W 1974 roku zakończono budowę zakładów mięsnych – sztandarowej inwestycji w sektorze spożywczym Edwarda Gierka. Lokalizację tej inwestycji zawdzięczamy największemu „zaświnieniu” powiatu. Musiało być 100 sztuk świń na 100 hektarów, taki warunek postawili decydenci. I było! Hodowano świnki w stodołach, w budowanych naprędce oborach i chlewniach. Nawet w garażach, zestawianych wg pomysłu inż. Franciszka Łomży z betonowych elementów przystanków autobusowych.
W tej wielkiej robocie nie zabrakło od początku do końca Powiatowego Ośrodka Kultury. Od zabicia palików przez geodetów na polach PGR, wytyczających zarysy głównych obiektów, po otwarcie zakładów i uroczysty koncert dla budowniczych. Robiliśmy zdjęcia, organizowaliśmy wycieczki i imprezy dla międzynarodowej grupy budowniczych. Udostępniliśmy mieszkanie dla pani Liljen Frankowski – asystentki dyrektora inwestycji, pana Kępy.
Zapracowaliśmy w ten sposób na doskonałą aparaturę nagłaśniającą i dyskotekową firmy „Dynacord” o ówczesnej wartości 17 500 DM. Do magazynów Hardwiga w woj. zielonogórskim trzeba było wysłać dwie „Nysy”, by ten sprzęt przywieźć do Sokołowa. Później zarabialiśmy na jego wypożyczeniach np. do Ursusa, do Estrady Warszawskiej, na różne masowe imprezy w całym województwie warszawskim.