Czwarta (i ostatnia) część opowiadania o losach uczestnika Powstania Warszawskiego po kapitulacji, pobycie w obozach jenieckich i wyzwoleniu przez wojska Alianckie.
Po trzech tygodniach względnie spokojnego życia obozowego zarządzono ewakuację. Naszym daniem – bezsensowną. Była już połowa marca i zagony pancerne Aliantów codziennie zmniejszały powierzchnię suwerennych Niemiec. Ewakuowano nas „na piechotę”. Sektor rosyjski poszedł osobno na południe, a sektory polski i francuzki kierowano na wschód. Przypominało to masową imprezę turystyczną. Dołączyli do nas jeńcy z podobozów – także z Gladbach. Oceniam, że w długiej kolumnie szło ponad 2000 Polaków i 1000 Francuzów.
Nocowaliśmy w większych wsiach, zajmując stodoły, szkoły (jeśli były), stacje kolejowe. Jedną noc spędziliśmy w obozie jenieckim w Padeborn – pustym, bo kilka dni wcześniej też go ewakuowano. Tam dostaliśmy nieoczekiwany prezent. Po ewakuacji tego obozu dotarł tam pociąg z paczkami CK. Urzędujący jeszcze w obozie komendant postanowił rozdać je naszej grupie. Wypadło po dwie paczki na osobę i kilkaset paczek dla polsko-francuzkiej grupy zajmującej się naszym wyżywieniem, bo niemiecki system wyżywienia jeńców przestał w ogóle działać.
Grupa wyżywieniowa pracowała doskonale. Za atrakcyjne produkty z paczek (szczególnie kawę, papierosy i konserwy rybne i mięsne) kupowano od rolników ziemniaki, kaszę; prosiaki i drób. Zawodowi (w cywilu) kucharze i rzeźnicy przygotowywali w niemieckiej kuchni polowej coś w rodzaju zawiesistej zupy gulaszowej z mięsną wkładką. Każdy z nas dostawał codziennie pełną menażkę takiej potrawy. Produkty z własnych paczek pozwalały na przygotowywanie śniadań i kolacji.
Koniec pobytu w niewoli
Chyba dziesiątego dnia ewakuacji stwierdziliśmy rano, że część niemieckiej obsługi nas opuściła. Pozostali powiedzieli, że według ich informacji dogonią nas dzisiaj czołgi alianckie. Oni oddają nam broń i proszą o ochronę, jako jeńcy wojenni. Ta zmiana miejsc bardzo nas rozbawiła, ale rozumieliśmy ich sytuację.
Do południa żadne czołgi się nie pojawiły. Przechodził tylko niewielki oddział SS złożony ze śmiertelnie zmęczonych, bardzo młodych ludzi – zapewne z ostatniego naboru z Hitlerjugend. Zapaleni sportowcy zorganizowali więc mecz Polska – Francja. Parę piłek znaleźli w szkole. Mecz trwał, kiedy od strony lasu nadjechał samochód pancerny. Na długim maszcie radiowym miał kanadyjską flagę. Jeden z członków załogi mówił dobrze po francuzku. Nasi Francuzi łatwo mu wytłumaczyli, że właśnie wyzwala obóz jeniecki. Przekazał tę informację „do tyłu”. Szybko nadjechały kolejne dwa samochody, jeep z dowódcą odcinka frontu i samochód sanitarny. Kanadyjczycy polecili nam pozostanie w tej wsi, w której byliśmy, i czekanie na rozkazy.
Następnego dnia zjawiła się grupa wyższych rangą oficerów z polsko- i francuzkojęzycznymi tłumaczami. Decyzje były proste. Po Francuzów przyjadą wojskowe ciężarówki dostosowane do przewozu ludzi i zawiozą ich do kilku miejscowości w zachodniej Francji. Grupa polska musi przejść do miejscowości Witbeck. Tam dojadą też polscy oficerowie z Londynu, którzy będą mieli dla nas konkretne propozycje. Nie mamy dla waszej grupy ochrony w drodze do Witbeck, a na bocznych drogach kręci się dużo resztek oddziałów SS, które nie chcą się poddać. Są niebezpieczni i mogą was atakować. Radzimy pozbierać broń z rowów przydrożnych, gdzie zostawiali ją niemieccy żołnierze z rozwiązywanych jednostek. Nie atakować tych grup SS, ale się bronić w przypadku ich ataku. Tak zrobiliśmy, ale w tej drodze nikt nas nie atakował.
Pobyt w Witbeck zaczęliśmy 26 kwietnia 1945 roku. Wojna się wyraźnie kończyła, ale Niemcy nie podpisały jeszcze aktu kapitulacji, nie było informacji o śmierci Hitlera, znaczna część kraju pozostawała nadal pod niemiecką administracją.
Siły pomocnicze
Oficerowie kanadyjscy powiedzieli nam, że sztab postanowił potraktować naszą grupę jeńców z Powstania jako „oddział pomocniczy”, którego pierwszym zadaniem będzie ochrona polowego lotniska pod pobliskim miasteczkiem Celle. Pospiesznie nas umundurowano, częściowo w używane, ale wyprane i wyprasowane mundury. Wyznaczono dowódców oddziałów z grona zawodowych podoficerów – starszych sierżantów. Już następnego dnia nasze patrole kontrolowały okolice lotniska, otaczały je względnie szczelnym kordonem, legitymowały i rewidowały osoby zamierzające wejść na jego teren. Włączono nas do systemu wyżywienia I Armii Kanadyjskiej, codziennie rano podjeżdżała ciężarówka z białym, pszennym chlebem, a popołudniu kuchnia polowa z ciepłym posiłkiem.
Wspólnie z Kanadyjczykami szumnie przeżyliśmy formalny koniec wojny i nadal ochranialiśmy lotnisko. W maju i czerwcu 1945 mieliśmy kilka potyczek z grupami SS, usiłującymi niszczyć samoloty alianckie. Grupy te kontynuowały wojnę, nie poddawały się i organizowały przerzuty nazistów do Szwajcarii i krajów Ameryki Południowej. One też były zarzewiem powstawania Wehrwolfu – rodzaju działów partyzanckich, walczących o przywrócenie hitlerowskiego państwa. Jedna z takich potyczek skończyła się wzięciem przez nas do niewoli kilku wysokich rangą oficerów SS – w tym podobno, ubranego już po cywilnemu, generała. Przyjechali kanadyjscy oficjele, dziękowano nam i przypinano pamiątkową odznakę I Armii Kanadyjskiej.
W końcu lipca 1945 zmieniono nam zadanie. Przewieziono nas do Bergen-Belsen, gdzie w dawnym centrum wyszkolenia SS zgromadzono więźniarki z obozu koncentracyjnego. Warunki były dobre. Koszarowe budynki, dobrze wyposażone i w dobrym stanie. Niewielki ogród z sadzawką, kino, zaniedbany basen, który zaczęto porządkować. Kilka stołówek, do których dowożono wojskowe wyżywienie. Kobiet ocalałych z obozu koncentracyjnego było – według mojej oceny – około 3-4 tysięcy. Głównie Żydówki z Polski, Czech, Francji, ale także z Niemiec.
Dla nas też przeznaczono budynek koszarowy z placem apelowym. Mieliśmy pilnować bezpieczeństwa całego obiektu i porządku wewnętrznego. W pewnym sensie były to funkcje policyjne. Nie było większych problemów, więc po miesiącu przywykliśmy do powtarzających się codziennie zajęć i sposobów organizowania odpoczynku.
Wizyty
Taki stan uśpienia trwał do połowy października. W tym okresie odnotowuję w pamięci tylko trzy epizody, które miały dla nas większe znaczenie. Pierwszym była zorganizowana przez kanadyjskie władze wycieczka do I polskiej Dywizji Pancernej generała Maczka, która stacjonowała nad morzem, w Wilhelmshaven. Pojechała na tę wycieczkę kilkunastoosobowa grupa najmłodziej wyglądających uczestników. Byliśmy tam dwa dni, honorowano nas jak bohaterów, mieliśmy osobne spotkanie z korpusem oficerskim dywizji.
Drugim była także wycieczka, ale zorganizowana przez kilku z nas, ściślej przez tych, którzy byli w Munchen Gladbach. Wyprosiliśmy Jeepa, załadowaliśmy „deficytowe” produkty – kawę, czekoladę, kakao, papierosy amerykańskie, alkohole – i pojechaliśmy do Gladbach. Zameldowaliśmy się u angielskiego komendanta miasta i opowiedzieliśmy mu historię pomocy, jakiej udzielał nam niemiecki majster. Był niezwykle zadowolony, bo brakowało mu sprawdzonych „porządnych Niemców” do nowej Rady miasta. A tu się trafił kandydat z obiektywną opinią polskich jeńców z Warszawskiego Powstania!
Nie pamiętaliśmy adresu, ale – w przybliżeniu – wiedzieliśmy, jak dojechać do domu majstra. Miasto nie było jeszcze w pełni bezpieczne, więc przydzielił nam drugiego Jeepa z żandarmami w białych hełmach.
Trochę błądziliśmy, ale w końcu znaleźliśmy poszukiwany dom. Wzbudziło to sensację i przestrach u sąsiadów, którzy kojarzyli białe hełmy z zatrzymaniem i uwięzieniem byłych nazistowskich urzędników wysokiego szczebla. Ale sprawa się szybko wyjaśniła i już spokojnie obserwowano wyładunek przywiezionych produktów i ogródkowe przyjęcie, jakie zorganizowaliśmy majstrowi i jego rodzinie. Majster się opierał, ale w końcu dał się przekonać do udziału w Radzie miasta. Jak odjeżdżaliśmy, to jeep z żandarmami zawiózł go do komendanta miasta.
W końcu trzeci istotny epizod, to wizyty polskich oficerów z Londynu. Prowadzili indywidualne rozmowy z każdym z nas, usiłując ustalić, co chcemy i zamierzamy robić po wyjeździe z Niemiec. Mieli różne propozycje – wyjazd do Anglii i umieszczenie na koszt polskiego rządu emigracyjnego w liceum z internatem, wyjazd na okupację Japonii na 5 lat z gwarancją amerykańskiego obywatelstwa, pracę i czasowe zapewnienie mieszkania we Francji lub Hiszpanii. Nie oferowali tylko pomocy w powrocie do Polski, odradzali nawiązywanie kontaktu z komunistycznymi władzami. Twierdzili, że jak wrócimy, to grozić nam będzie wieloletnie więzienie.
Wracamy
Wraz z czterema kolegami chcieliśmy jednak podjąć taką ryzykowną decyzję. Każdy z nas miał rodzinne powody. Ja nie wiedziałem co dzieje się z moją matką i chciałem ją odszukać. W angielskiej strefie okupacyjnej nie organizowano jednak (wtedy) żadnych transportów repatriacyjnych do Polski.
W połowie października trafił do nas kolega z amerykańskiej strefy. Znaliśmy go jeszcze z czasów harcerskiej konspiracji. Szukał zaginionego brata. Twierdził, że z tamtej strefy, a konkretnie z Frankfurtu nad Menem, co kilkanaście dni organizowane są pociągi repatriacyjne do Polski, a także do ZSRR. Sugerował, abyśmy pojechali do byłego obozu jenieckiego pod Frankfurtem, gdzie też jest duża grupa chłopców z Powstania. Nie będzie problemów z noclegami i dołączeniem do kolejnego pociągu jadącego do Polski.
Poprosiliśmy o kilka dni urlopu i zgodę na wyjazd do amerykańskiej strefy. Dostaliśmy nawet formalny rozkaz wyjazdu, wzbogacony o darmowe bilety. Niewiele nam pomogły, bo wieczorny pociąg do „Frankfurt am Main” był tak oblegany, że miejsca w I czy w II klasie były tylko marzeniem. W końcu zdecydowaliśmy się na jazdę na dachu wagonu. Było zimno, niemal dusiliśmy się od docierającego do nas dymu z lokomotywy, o drzemce nie było mowy. Dojechaliśmy do Frankfurtu dopiero koło 8.00 i od razu znaleźliśmy podmiejski pociąg docierający do miejscowości, w której był obóz jeniecki. Liczni koledzy przywitali nas zróżnicowanym alkoholem, a potem pozwolili się wyspać.
Już następnego dnia przekazano nam informację, że kolejny pociąg repatriacyjny do Polski i Czechosłowacji będzie ostatniego dnia października. Będzie miał zaledwie dwa wagony pasażerskie dla osób, które się wcześniej zgłoszą, są już zarejestrowane w amerykańskiej strefie i były w obozach koncentracyjnych. W kilkunastu krytych wagonach towarowych może jechać każda osoba, która chce wrócić do Polski lub Czech. Przejazd tym pociągiem jest bezpłatny.
W dniu wyjazdu udało mi się zająć konduktorską budkę wiszącą na towarowym wagonie. Była w niej ławka na dwie osoby, więc dołączyła do mnie urocza Czeszka. Pociąg ruszył wieczorem. Stawał kilka razy, ale w południe następnego dnia dotarł do Pragi. Pożegnałem się z Czeszką i na jej miejsce przeniósł się z wagonu jeden z kolegów.
W Pradze staliśmy kilka godzin. Do polskiej granicy, w Koźlu, dojechaliśmy wieczorem następnego dnia. Odprawa celna właściwie naszej czteroosobowej grupki nie dotyczyła. Mieliśmy tylko małe plecaki z wojskowymi ciuchami i kocami.
Więcej czasu zabrało to, co zastępowało odprawę paszportową. Rozmawiało ze mną dwóch młodych podporuczników. Już po kilku minutach wiedziałem, że jeden z nich reprezentuje wojskową służbę graniczną, a drugi osławione UB, czyli Urząd Bezpieczeństwa. Jednak obaj byli uprzejmi, zwłaszcza po wyjaśnieniu, że w Niemczech byłem w obozie jenieckim po Powstaniu. Zrobili nam zdjęcia z automatu, wystawili dokument potwierdzający repatriację, dali bilet kolejowy do Warszawy – w moim przypadku przez Katowice, gdzie spodziewałem się znaleźć mieszkającą tam spokrewnioną rodzinę. Wręczyli też niewielką kwotę gotówki na ewentualne opłacenie jednej nocy w tanim hotelu i wyżywienie w czasie podróży do Warszawy. Polecili też napisanie możliwie szczegółowego życiorysu, który – z racji wieku – był jeszcze bardzo krótki.
Z moich trzech kolegów dwóch pojechało bezpośrednio do Warszawy, a jeden do Krakowa. Pociąg do Krakowa był tym samym, którym miałem jechać do Katowic. Było mało pasażerów, więc zajęliśmy cały przedział, kładąc się na ławkach.
Przykryłem się moim skąpym kocykiem, plecak położyłem pod głowę i powiedziałem koledze, że właśnie zamykamy wojenną i powstańczą część naszego życia. W moim przypadku trwała ona, licząc od wybuchu Powstania, rok i trzy miesiące. Teraz już jesteśmy wolni, odszukamy naszych najbliższych, możemy zacząć jakąś pracę i kontynuować przerwaną naukę. Coś może nam się nie podobać, ale to już będzie inna rzeczywistość historyczna i inny etap naszego życia.
Można zapytać, czy wielu młodych Powstańców Warszawskich miało podobne doświadczenia w okresie 15-tu miesięcy po kapitulacji Powstania. Z moich kontaktów w czasie, kiedy większość ich żyła, wynikało, że co najmniej połowa. Druga połowa skorzystała z ofert wyjazdów do Anglii, Kanady, USA, Japonii albo została w Niemczech. Wielu z nich też się pojawiło w Polsce, ale już znacznie później.
Istotne różnice życiorysów byłych Powstańców odnotowałem natomiast u tych kolegów, którzy – tak jak ja – wracali niemal bezpośrednio po wojnie. Ich relacje z ówczesną władzą były bardzo zróżnicowane i niełatwe. Ale nawet ich syntetyczny opis byłby odrębnym i obszernym felietonem politycznym, daleko wykraczającym poza tematykę tego opowiadania.