Archie to amerykańska seria komiksów. Opisywane historie dotyczą różnych bohaterów, ale skupiają się na nastolatkach – opowiadając o nich realistyczne, prawdopodobne i kompletnie fantastyczne historie. Seria cieszy się w Stanach ogromną popularnością – wydawana jest od 1939 roku.
W 2016 roku Netflix wykupił prawa do ekranizacji serii i zrealizował serial Riverdale, łączący ją w spójną, przeniesioną do współczesności, całość, składającą się z siedmiu sezonów. Pierwszy z nich opowiadał lekko parodiującą Twin Peaks opowieść wokół morderstwa syna najbogatszego człowieka w mieście, które zeszło się w czasie z przyjazdem do miasteczka pięknej nastolatki z Nowego Jorku. W kolejnych częściach serial charakteryzują się narastającym powoli, acz skutecznie przerostem absurdu nad treścią.
W języku dotyczącym kultury popularnej funkcjonuje sformułowanie „przeskakiwać rekina” – oznaczające zabiegi fabularne odrealnione tak dalece, że nie starają się już one wcale podążać za wytycznymi prawdopodobieństwa zdarzeń. Otóż scenarzyści Riverdale zrobili sobie z owego rekina kołowrotek narracyjny.
Proceder ten poszedł tak daleko, że bloger Mistycyzm popkulturowy postanowił pół – ironicznie rozpocząć oglądanie owego dzieła i raczyć swych czytelników streszczeniami odcinków – ostrzegając, że kiedy w końcu postanowi którąś z przywoływanych fabuł kompletnie zmyślić – to nikt się nie zorientuje. Z biegiem lat serial stał się samoświadomą i grającą wyśmiewanymi konwencjami Modą na sukces dla nastolatków.
Aż w końcu i na tę produkcję przyszła kryska, Netflix zamówił ostatni sezon. W jego ramach dorośli już bohaterowie przypadkiem cofają się w czasie, tracą pamięć, czy raczej świadomość poprzedniego życia i trafiają do oryginalnej rzeczywistości komiksów – Stanów Zjednoczonych z lat 50. XX wieku. Do kuszącego świata pełnego lakieru na włosach, kloszowych spódnic, fryzur z kokardami i rock & rolla. Byłam tak zaintrygowana tą formułą, że postanowiłam wrócić do świata Archiegon – po pięciu sezonach przerwy
I jaka maszkara czyha tam na bohaterów? W poprzednich sezonach jedna z bohaterek ukazała się medium, inna z kolei potomkinią wiedźm, której moce uaktywniają się w niekontrolowany sposób. Byli tam seryjni mordercy i potwory z zaświatów. Wiele, wiele różnych potworów.
Cały koncept serii polega przecież na połączeniu młodzieżowej komedii romantycznej i horroru. Więc co straszy tym razem w Riverdale? Otóż jak się okazuje, zdaniem scenarzystów serialu, południowym Stanom Zjednoczonym z lat pięćdziesiątych XX wieku niepotrzebne są żadne wymyślone potwory. Wystarczy społeczeństwo. Pełne powszechnej, obezwładniającej i unieszczęśliwiającej bohaterów heteronormatywności, tabuizacji seksu i generalnie nurzające się w drobnomieszczańskiej, klasowej, WASPowskiej moralności. I – oczywiście – rasizm, jawny i systemowy. Sezon zaczyna się od tego, że jedna z głównych bohaterek próbuje opublikować reportaż o morderstwie Emmetta Tilla – czarnoskórego chłopca, zamordowanego przez grupę mężczyzn, za to, że uśmiechnął się do sprzedawczyni. W serialu, tak jak w rzeczywistości, sprawcy zostali uniewinnieni przez sąd.
Jestem bardzo strachliwa i ufam fabułom – nie oglądam horrorów, podskakuję na krześle, kiedy nagle zaczyna grać podstępna muzyka, boję się nagłych obrotów kamery, a w Dumie i Uprzedzeniu, za każdym razem tego, czy Pan Darcy i Elizabeth będą razem. Ale ostatniemu sezonowi Riverdale się udało. Bajkowo ubrane społeczeństwo małej stabilizacji Stanów Zjednoczonych lat 50 XX przeraża dużo bardziej.