3 grudnia 2024

loader

Jan Peszek, aktor niemożliwy – we własnej osobie

Jan Peszek. Tarnobrzeg. 1999.

„Jan Peszek, aktor niemożliwy, ale istniejący” – taki tytuł (wyjątkowo, bo laudacje zwyczajowo nie są opatrywane tytułami) miała laudacja na cześć artysty, wygłoszona przez prezesa polskiej sekcji AICT (Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych) Tomasza Miłkowskiego z okazji uhonorowania artysty Nagrodą imienia Boya.

Na wstępie zwrócił on uwagę na półwiekową już obecność wybitnego artysty teatru na scenach polskich i zagranicznych, obecność o potężnej skali, twórczej i emocjonalnej. Szczególną wagę w biografii artystycznej Peszka ma jego przygoda życia z Bogusławem Schaefferem i jego wizją teatru. Pozwoliła mu ona na niezwykłe akty artystyczne o maksymalnej skali emocjonalnej, o ekspresji sięgającej momentami euforii i maksymalnego przerysowania. Laudator zwrócił też uwagę na aspekt fizyczny aktorstwa Peszka, jego zdolność dokonywania fizycznych ewolucji, za którymi wyłania się „scenariusz dla niemożliwego, ale istniejącego aktora instrumentalnego”. Miłkowski odniósł się m.in. do jednego ze spektakli artysty, któremu nadał on charakter wykładu, w który wkradają się zakłócenia, który podlega procesowi dekompozycji, między innymi w rezultacie pojawiania się rozmaitych akcesoriów.
Dziękując za laudację, Jan Peszek wyraził uznanie dla jej autora, który dokonał z godnym najwyższego podziwu znawstwem precyzyjnej („i trafnej” – dodał z uśmiechem prosząc by mu tego nie poczytano za wyraz arogancji) analizy fenomenu jego aktorstwa. Zainspirowany pytaniami postawionymi przez Jana Bończę-Szabłowskiego, Peszek powiedział m.in.: – Jestem niezmiennie w procesie poznawania aktorstwa, to proces nieskończony, zagadkowy, magiczny. Mam poczucie przydatności tego zawodu i odczuwam niezmienną radość z jego wykonywania. Najważniejsze jest życie i nie warto go marnować. Wyniosłem to przekonanie z domu rodzinnego, który wyposażył mnie w pogodę ducha, harmonię, równowagę i uwolnił od mroków wyrażających się w słowach „memento mori”. Mimo to w wieku 18 lat opuściłem dom, bo marzyłem o innym losie niż spędzenie życia jako dentysta w małym, prowincjonalnym miasteczku, jak pragnął mój ojciec, z zawody stomatolog. „Byłem grzecznym chłopcem z dobrego domu” – mówił artysta ze szczyptą autoironii. Artysta bardzo klarownie i ze swadą utalentowanego i doświadczonego wykładowcy opowiedział o szczegółach niektórych swoich doświadczeń aktorskich. – Zaczynam pracę nad rolą rzucając się w nią poprzez akt poznawczy – powiedział. Podkreślił, że jest gorącym zwolennikiem nieustannego badania przez aktora tekstów, które gra, bo tylko stała współegzystencja z nimi pozwala na pogłębianie ich zrozumienia i – w konsekwencji – przekazu skierowanego do widzów. Zacytował esej niemieckiego filozofa Georga Simmela, który stwierdził, że w sztucznym z definicji świecie teatru największym atutem aktora jest prawda i że skrzyżowanie tych dwóch jakości tworzy „trzecią strefę”. Peszek nawiązał też do niektórych swoich ważnych realizacji i zainteresowań tekstowych, m.in. do tekstów Schaeffera, „Sanatorium pod Klepsydrą” Bruno Schulza, „Ferdydurke”, „Transatlantyku” czy „Biesiady u hrabiny Kotłubaj” Witolda Gombrowicza, „Śmierci Iwana Iljicza” Lwa Tołstoja, pisarzy szczególnie mu bliskich. W trybie do pewnego stopnia anegdotycznym opowiadał m.in. o okresie wrocławskim, w tym kontaktach z Henrykiem Tomaszewskim, o przyjaźni z Tadeuszem Łomnickim i jego trudnym losie jako człowieka i aktora, zwłaszcza po 1989 roku, o ciekawych i ekscentrycznych doświadczeniach z Jerzym Grzegorzewskim, o tym jak grał tytułową „Matkę” w sztuce Witkacego i w czasie uroczystości został pocałowany w tym charakterze w rękę przez prezydenta Łodzi, jak z nadania Andrzeja Wajdy został „na jedną noc dyrektorem Starego Teatru w Krakowie”. Przyznał też, że nigdy nie przeczytał trylogii Henryka Sienkiewicza, jako literatury z gruntu mu obcej, za to uległ fascynacji „Ferdydurke”, mimo że po raz pierwszy przeczytał ją bez zrozumienia jako dziewięciolatek. W trybie anegdotycznym przywołał też nieudaną przygodę z cenionym przez siebie Kazimierzem Dejmkiem, który po zaangażowaniu go do swojego teatru w Łodzi, nie obsadził go w żadnej roli. Ich „współpraca”, która była dla Peszka źródłem poważnego kryzysu życiowego zakończyła się gwałtownym rozstaniem po wymianie wulgaryzmów. – On skierował do mnie dwa soczyste słowa, a ja go przedrzeźniłem i wyszedłem z jego gabinetu nie trzaskając drzwiami.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Bliska ciału wojenna koszula

Następny

Mefistofeles, ów demon