Kapsułki
Ulica Graniczna i jej czasy
Ale nie ta warszawska, niegdysiejsza „graniczna” ulica żydowskiego getta i dzielnicy aryjskiej, upamiętniona w filmie Aleksandra Forda, lecz ulica Graniczna w Lublinie, przy której, w starej kamieniczce z początku XX wieku spędziłem pierwsze sześć lat życia. Jakoś ten wojenny czas usposobił mnie do wspomnień „minionego czasu”, że powtórzę frazę Francois Villona, średniowiecznego francuskiego poety-wagabundy i złodziejaszka, który w „Wielkim Testamencie” postawił legendarne pytanie: „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi”? Pytanie, które choć raz w życiu stawia sobie każdy chyba człowiek. A właśnie, śniegi – jedno z wrażeń z zim mojego dzieciństwa, to częste opady śniegu, jego półtorametrowe pryzmy tygodniami zalegające chodniki i długie okresy mrozu. Sanki i łyżwy były nieodłącznym atrybutem każdej zimy. Od lat pryzmy śniegu i wielodniowe okresy mrozu właściwie się nie zdarzają. Bytuję już więc już w drugim klimacie w moim życiu. W moim dzieciństwie i czasie wczesnochłopięcym żyłem jednak także w innej epoce z technologicznego punktu widzenia. W latach sześćdziesiątych, które dobrze pamiętam, nawet z ich początku, że po ulicach Lublina jeździło wiele aut przedwojennych, o obłych kształtach, z wypukłymi błotnikami, polskie fiaty, „cytryny”, mercedesy, ople. Kiedy zamieszkałem w nowym mieszkaniu przy ulicy Sierocej, od roku 1939 dzieliły nas w roku 1963 dwadzieścia cztery lata, więc te limuzyny nie wydawały się wtedy jeszcze takie archaiczne, bo to tak jakby do dziś nadal jeździły auta z rocznika 1997, a chyba jeszcze się takie zdarzają.
No chyba, że nie, bo dziś tempo przemian także w motoryzacji, jest jest znacznie szybsze. Czy zauważyliście, że dziś filmy sprzed trzydziestu, a nawet czterdziestu, pięćdziesięciu lat, mimo ogromnych zmian w kinie, nadal na ogół „da się oglądać”, podczas gdy już czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu filmy przedwojenne, czyli wtedy też sprzed lat czterdziestu czy pięćdziesięciu mogli z zainteresowaniem oglądać tylko amatorzy „W starym kinie” u pana Stanisława Janickiego? Bo już wtedy były archaiczne. To samo jest z niektórymi gatunkami muzyki. Rock Zeppelinów czy Deep Purple sprzed pół wieku słucha się do dziś doskonale, jak nowy, a piosenki przedwojenne już pół wieku temu były archaiczne. W każdym razie, te stare auta z lat trzydziestych bynajmniej nie były w moim dzieciństwie atrakcją typu vintage, jak dziś, tylko normalnymi użytkownikami dróg. Poza tym jednym ze środków transportu miejskiego były wtedy konne dorożki o XIX-wiecznym wyglądzie. Wracam jednak do ulicy Granicznej.
Okna mieszkania, w którym mieszkałem wychodziły na ponure, niewielkie podwórko-studnię, z niemile „pachnącym” ustępem ogólnego użytku, trzepakiem i zbutwiałymi, drewnianymi komórkami na węgiel. Klatkę schodową czuć było stęchlizną, a drewniane schody skrzypiały pod stopami. Bardzo często zdarzały się awarie prądu. Mieszkali i w tej kamieniczce i przy tej ulicy na ogół „biedni ludzie”. Gdy mój ojciec został szczęśliwym właścicielem auta produkcji Niemieckiej Republiki Demokratycznej marki „Wartburg Standard 312” koloru seledynowego i zajechał nim przed bramę kamieniczki, do oglądania tego dziwa, cudu techniki rzucił się co najmniej kilkudziesięcioosobowy tłum okolicznych mieszkańców, głównie dzieci i młodzieży. W tamtych czasach, a był to rok 1962, pojawienie się takiego wehikułu było taką sensacją, jakby wylądował UFO.
Jeszcze garsteczka pamięciowych skrawków tematycznie związanych z wojną. Mam blade wspomnienie, klatkę z taśmy pamięci – jakiś rodzaj poruszenia w mieszkaniu, jakąś niespokojną (dziecko jak radar odbiera nastrój emocjonalny) rozmową rodziców i dziadków. Zapamiętałem tylko jedno zdanie wypowiedziane przez babcię, zupełnie dla mnie niezrozumiałe: „Rosja uzbraja Kubę”. Niechybnie musiał to być luty 1962 i tzw. kryzys kubański między ZSRR Chruszczowa i USA Kennedy’ego. Coś też mówiono o bombie atomowej. Z „rozmów politycznych” pamiętam też wymianę zdań w ciemnej sieni, prawie szeptem, między moją babką a sąsiadką, panią Towarnicką, która coś tam rzuciła dla mnie niezrozumiałego o „łobuzie Cyrankiewiczu”, reszty rozmowy nie pamiętam, czego dziś żałuję. Pamiętam też, jak mama zabrała mnie do kina „Gwardia” na film „O dwóch takich co ukradli Księżyc”, z braćmi Jarosławem i Lechem Kaczyńskimi w rolach Jacka (Lech) i Placka (Jarek). Ale oczywiście nie tylko nie zapamiętałem wtedy ich nazwisk, ale też nawet przeczuć nie mogłem, że za kilkadziesiąt lat… To była kapsuła innego czasu, tak odległego, że czasem wydaje się nierealny. Z tego samego lutego 1962 blade skrawki wspomnień z podróży pociągiem z rodzicami do Zakopanego, na czas mistrzostw świata w skokach narciarskich, tzw. FIS 62. Było śnieżnie i mroźno.
Pamiętam jak byłem z ojcem wśród publiczności pod Wielką Krokwią i jak mówił mi, bym patrzył, bo „skacze Gąsienica”. Pozostał mi w pamięci ten skok skoczka w wełnianej czapeczce (nie było wtedy hełmów ochronnych), z rękami wysuniętymi do przodu, jakby w oburęcznym „rzymskim pozdrowieniu”. Tak wtedy skakali, przynajmniej niektórzy. Po latach lubiłem oglądać w telewizji skoki narciarskie, n.p. z Garmitsch Partenkirchen czy Planicy, które do dziś kojarzą mi się z aksamitnym głosem komentatora, Jerzego Mrzygłóda. Wracam na Graniczną. Kamieniczka, w której mieszkałem przy tej ulicy, wybrukowanej „kocimi łbami”, prowadziła w dół ku tzw. Rusałce, przed wojną rozległej połaci podmokłych łąk, gdzie działał teatrzyk letni oraz podobno jakieś „lupanary” i gdzie w listopadzie 1918 roku na politycznym wiecu przemawiał polityk PPS Stanisław Thugutt, minister spraw wewnętrznych w tzw. pierwszym rządzie lubelskim, w Tymczasowym Rządzie Ludowym Republiki Polskiej Ignacego Daszyńskiego, który wtedy działał kilka zaledwie tygodni nim go skasował Piłsudski. Nawiasem mówiąc, lubelskie prawactwo już ma projekt pomnika Dmowskiego, który ma stanąć w centrum miasta. Projekt jest estetycznie ohydny, a poza tym Dmowski nie miał z Lublinem nic wspólnego. Może by tak Nowa Lewica zabrała postawiony przez nią kilka lat temu w Warszawie, kompletnie niewidoczny pomnik Daszyńskiego stojący między kępami krzaków, nieopodal Placu na Rozdrożu, przetransportowała go do Lublina i postawiła przed istniejącym do dziś pałacem Radziwiłłów, w którym „Ignac” kierował rządem, pierwszym i ostatnim lewicowym rządem II Rzeczypospolitej, inaugurującym czasy niepodległości? Schowany na poboczu Rozdroża tylko się marnuje. Z czasów Granicznej pamiętam jeszcze spacery po mieście. Stare Miasto, dziś jest na ogół odrestaurowane i to w dużym stopniu za PRL. Wtedy było strasznie zrujnowane, sypało się, a też i strach było tam wejść z uwagi na grasującą , agresywną żulię. W ogóle były to czasy całych tabunów meneli gromadnie stojących, pijących i odlewających się po bramach tamtej mojej dzielnicy podzamkowej i nie tylko. A propos Zamku Lubelskiego, który górował ze wzgórza nad Starym Miastem. Szczyt jego neogotyckiej fasady zdobiły (zdobią do dziś) dwie potężne „rózgi liktorskie”, znak starożytnego Rzymu. Gdy zamieszkałem w tej dzielnicy, z mojego balkonu widać było fragment Zamku. I pomyśleć, że mieszkając we wschodnim polskim mieście Lublinie, żyłem „w cieniu” emblematu starożytnej Romy. Nawiasem mówiąc, tak zaprojektowaną budowlę przeznaczono (1826) na więzienie, które osobiście otwierał namiestnik Królestwa Polskiego „Generał Arbuz” Józef Zajączek. Wtedy nawet kryminały budowano stylowo i na „historyczną” modłę. Jeszcze za mojego dzieciństwa balustrady schodów prowadzących do Zamku zdobiły dwie figury: niedźwiedzia i rzymskiego legionisty. Czas jednak je zniszczył, po czym je rozebrano, chyba jeszcze w latach siedemdziesiątych i już nie postawiono ich replik. Kilka lat temu powiadomiłem o tym miejscową prasę i lokalne urzędy, a na dowód dołączyłem stare fotografie z figurami, w nadziei, że ktoś dojdzie do wniosku, iż warto postawić repliki tych figur, raczej niewielkich, więc nie byłoby to szczególnie kosztowne.
Ale gdzie tam! Nikt się nie zainteresował odtworzeniem sympatycznych elementów małej architektury zabytkowego miejsca. Polski bezwład, obojętność i ogólne olewactwo niemiłościwie panowały, panują i będą panować, nie tylko w Lublinie. Cóż, nie chodzi ani o pomnik JP II, „bandytów przeklętych”, czy Dmowskiego, którego noga być może nawet w Lublinie nie postała.