„Niedoszły polski Lawrence of Arabia”
W 1976 roku podczas pobytu wczasowego w Spale pokazano mi, jako ciekawostkę personalną, nobliwie wyglądającego starszego pana, który, jak mi powiedziano, pracował przed wojną w służbie kamerdynerskiej prezydenta Ignacego Mościckiego, w jego słynnej, tutejszej rezydencji. Z przedwojennym prezydentem zetknął się też mój rozmówca z czerwca 1997 roku, książę Jerzy Giedroyć, redaktor naczelny paryskiej „Kultury”.
Jako młody publicysta prosanacyjnego pisma „Bunt Młodych” uczestniczył w latach trzydziestych w grupowej audiencji redakcji „u Ignacego” na Zamku Królewskim w Warszawie. Po wojnie Giedroyć założył w Rzymie, a w 1947 roku przeniósł go do Maisons-Laffitte pod Paryżem, „Instytut Kultury”, gdzie redagował i wydawał m.in. legendarny przez kilka dziesięcioleci, sławny miesięcznik „Kultura”, który był osią myślowej politycznej światłej emigracji polskiej na Zachodzie. Okoliczność, jaką było wydanie w Paryżu i promocja tamże, mojego przewodnika historyczno-literackiego po stolicy Francji przyczyniła się przy okazji do takiego oto trafu, że w czerwcu 1997 miałem niebywałą okazję blisko godzinnej osobistej rozmowy z Giedroyciem w jego gabinecie w Maisons-Laffitte.
Giedroyć wpatrywał się we mnie badawczo swoimi sarnimi oczami i wypytywał mnie o różne sprawy polityczne w kraju, hojnie przy tym częstując mentolowymi papierosami marki „Cool”, które palił nałogowo, namiętnie i łańcuszkowo.
Przy tej okazji „opaliłem” go solidnie, a on wypytywał mnie o różne sprawy krajowe. „Audiencję” ową zawdzięczałem głównie temu, że redaktor Giedroyć uprzednio już wiedział, że jestem publicystą miesięcznika „Dziś” Mieczysława Franciszka Rakowskiego, którego bardzo cenił. A że w tym czasie rządził w Polsce Sojusz Lewicy Demokratycznej, a prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, więc odnosiłem wrażenie, że redaktor odbiera moje uwagi jako w jakimś stopniu „miarodajne”, co odbierałem z satysfakcją, która nie powinna dziwić.
Przez blisko godzinę miałem okazję obcować z postacią historyczną, a przy tym legendarną. Pięć lat później, w 2002 roku zjawiłem się ponownie w Maisons Laffitte, z pakietem książek z Polski, o których grzecznościowe przekazanie mnie poproszono, korzystając z mojej podróży do Paryża.
Jerzy Giedroyć już nie żył, więc przyjęła mnie kawą jego wieloletnia współpracowniczka, Zofia Hertzowa. Po rozmowie, na pożegnanie, podarowała mi ostatni egzemplarz „Kultury”, która przestała wychodzić po śmierci Giedroycia. Numer otwierał artykuł o zmarłym redaktorze, autorstwa Wacława Zbyszewskiego, zatytułowany „Niedoszły polski Lawrence of Arabia”. Tych, których zainteresował sens tytułu, porównującego obie te postacie, zachęcam do lektury biografii ich obu.
Moi pułkownicy sanacyjni
A skoro znaleźliśmy się w odrobinę sanacyjnych klimatach, to wspomnę jeszcze i to…
Mojego dziadka „po mieczu”, Teofila, nie tylko nigdy nie poznałem, ale nawet nigdy nie widziałem go na oczy. Zdaje się, że korzystając z kampanii wrześniowej 1939 roku lub okupacji, wyfiksował się od żony i trojga dzieci (mojego ojca i moich ciotek). Dziadek Teofil był młodocianym żołnierzem II Brygady Legionów, a później działaczem Polskiej Organizacji Wojskowej, który po 1918 roku, zostawszy w wojsku, dostał przydział do baonu Korpusu Ochrony Pogranicza w Klecku, gdzie w tamtejszych koszarach, w marcu 1927 roku przyszedł na świat mój ojciec. W 1932 roku dziadka przeniesiono służbowo do Warszawy, do dowództwa KOP przy Alei Niepodległości, u zbiegu z ulicą Oczki. Dali mu też z rodziną mieszkanie służbowe w nowej kamienicy przy ulicy Tarczyńskiej 12, nieopodal placu Zawiszy. W 1919 roku dziadek dostał Krzyże: Legionowy i POW. Pierwszy z dyplomem podpisanym przez Piłsudskiego i Sławka, a drugi przez Rydza i Koca.
Oba dyplomy mam wśród swoich pamiątek. Być może podpisy są faksymilami, nie wiem, ale na oko wyglądają jak własnoręczne. Tak czy owak sygnowali się pod moim nazwiskiem. Kolejne spotkanie z historią.
Hrabia Bieliński
Sprawami rodzinnymi, rodowymi, genealogicznymi nigdy wcześniej się nie interesowałem. Jestem człowiekiem mało rodzinnym, a z rodziną własną mam głównie złe skojarzenia i nawet wspólne fotografie są kiepskie.
Poza tym na ogół niepodobna, by chłopak, młodzieniec, a potem człowiek aż do późnego średniego wieku mógł interesować się genealogią. Przecież to sprzeczne z naturą rozwoju człowieka, z jego trwającym dziesięciolecia zajęciem się zupełnie innymi sprawami i zainteresowaniami. Zwyczajnie nie ma się wtedy do takich spraw ani serca ani głowy ani czasu.
Mówiąc najkrócej – do sześćdziesiątki wisiało mi to. Dopiero gdy do niej doszedłem, zainteresowałem się jednym z nazwisk z mojej orbity krewnych i powinowatych. Otóż pewna jej odnoga nosiła nazwisko „Bieliński”. Brzmi ono jak historyczne nazwisko arystokratyczne, a nosili je między innymi Franciszek Bieliński, słynny marszałek wielki koronny, a także Piotr Bieliński, prezes Sądu Sejmowego w 1823 roku czy targowiczanin Stanisław Bieliński.
Choć, jak wspomniałem, genealogią rodową się nie interesowałem, to zawsze podobały mi się postacie arystokratów, z którymi stykałem się w powieściach, sztukach, czy filmach. Wydawali mi się zawsze, co oczywiste, postaciami wykwintnymi, kontrastującymi z przaśnym, parcianym otoczeniem. Najbardziej lubiłem arystokratów francuskich, jako najwykwintniejszych, których zapamiętałem z takich filmów jak „Fanfan Tulipan”, „Czarny Tulipan”, „Trzej muszkieterowie”, „Serce i szpada”, „Garbus” czy „Mandrin” i tym podobnych, zwłaszcza gdy dobrze wywijali szpadami, ale nie pogardzałem też polskimi.
Że i ja mogę być potomkiem arystokracji nie przychodziło mi nawet do głowy. Jako się rzekło, po raz pierwszy w życiu zainteresowałem się arystokratycznym z powodu brzmienia wspomnianego nazwiska rodowego mojej babki, mojego wuja i mojego pradziadka. Zaczęło mnie nurtować pytanie, czy przypadkiem nie łączy ich jakaś, jakakolwiek, choćby najcieńsza nić ze wspomnianymi wyżej wielkimi panami. W końcu dlaczego nie? Nazwisko to brzmi tożsamo. Dodatkową inspiracją był dla mnie fragment czołówki filmu kostiumowego, historycznego, „Hrabina Cosel” Jerzego Antczaka, w której nazwisko Bielińskich pojawia się obok nazwisk Pociejów i Denhoffów, jako arystokratów oddających się hulankom i swawolom.
Widziałem tę czołówkę od 1968 roku kilkadziesiąt razy, ale nigdy ten fragment jakoś mojej specjalnej uwagi nie przyciągnął. Moi „Bielińscy” byli raczej biedni, ale wiadomo – Polska Ludowa, a poza tym przecież wiele historycznych rodów popadło w biedę wskutek konfiskat rosyjskich po upadku Powstania Styczniowego i stało się tzw. „wysadzonymi z siodła”. Poza tym po raz pierwszy w życiu z namysłem obejrzałem znaną mi od dzieciństwa starą fotografię mojego pradziadka Jana Bielińskiego, pochodzącą mniej więcej gdzieś z okolicy 1900 roku, na oko biorąc.
I wtedy właśnie po raz pierwszy uderzyło mnie, że wąsaty mój pradziadek na owej fotografii na owalnym, jajowatym tle, nie jest ubrany z chłopska, lecz ze szlachecka, w surdut, wąsy utrzymane nie z chłopska a z szlachecka i że ma zdecydowanie szlachetne, subtelne rysy twarzy. Po tym otworzyła mi się z mózgu kolejna klapka.
Uzmysłowiłem sobie, że pewna budowla należąca do jednej z odnóg rodziny, u której bywałem we w dzieciństwie, brana przeze mnie za chłopską chatę, a tak wyglądała od wewnętrznego podwórka, po którym taplały się w błocie i gnoju kury, świnie i krowy, ta parterowa, drewniana budowla od strony dziedzińca miała drewniany też ganek na półpięterku, z kolumienkami znamionującymi dawny dworek typu szlacheckiego.
W czasie wczesnodziecięcych wakacji u ciotki Zosi z domu Bielińskiej spędzaliśmy na tym ganku, w pobliżu drzewa orzechowego, na który właziłem setki razy, sporo czasu, choćby grając w karty w makao lub warcaby. Ponadto wyczytałem gdzieś historię właściciela majątku Jabłonna (nie mylić z podwarszawską Jabłonną) Aleksandrze Bielińskim, żyjącym w okolicach bytowania mojej rodziny. Do tego, wskutek przynależności do jakiegoś patriotycznego towarzystwa stracił on majątek i na lata wylądował na Syberii. Wziąłem to wszystko za poszlaki prowadzące do arystokratycznych źródeł mojego pokrewnego rodu. Pierwsze poszukiwania genealogiczne szły mi marnie. Znałem jedynie, z napisu grobowego, datę śmierci pradziadka Jana, ale nie tylko nie znałem dokładnej daty jego urodzenia, ale także imion jego rodziców i nazwiska rodowego praprababki. Z faktu, że pradziadek żył lat 81 a umarł w 1945 wywnioskowałem, że urodził się w roku 1864 roku, ale w archiwum akt dawnych w Lublinie położonym obok katedry wyczytałem, że jednak w 1865 lub coś koło tego.
W archiwum ustaliłem też, że jego rodzicami byli Józef Bieliński, urodzony w roku 1838 i Karolina z Gawrońskich. Z kolei Józef miał być synem Marka Bielińskiego, urodzonego w roku 1805 i Marianny z Kostrzewów. Niestety, tych Bielińskich w samej tylko okolicy, było jak psów, mnóstwo gałęzi a i z kilkoma herbami ród ten się łączy, więc ta „wiedza” okazała się wielce niepewna. Do tego, drążąc w tej przeszłości dodrążyłem się właścicieli młyna, natomiast żadnych tropów prowadzących do Marszałka Wielkiego Koronnego czy Hrabiego-Prezesa, ani też filiacji z Habsburgami, jako że jedna z Bielińskich wydała się za przedstawiciela tego rodu.
W tej sytuacji mój zapał nieco ochłódł i na razie na bok odstawiłem plan wyrobienia sobie sygnetu rodowego i wizytówki z napisem: „Krzysztof Hrabia Bieliński” z dodatkiem numeru telefonu i adresu mejlowego. Z nadziejami na odkrycie arystokratycznych korzeni całkowicie się jednak nie rozstaję. Na razie kontentuję się tym, że w indeksie nazwisk do wydania tomu dzienników pewnego znanego pisarza znalazłem się między Sofią Loren, a królem i patronem chrześcijańskiej Francji Ludwikiem IX Świętym. Bo też jestem na „L”. Co będzie dalej, zobaczę.
