Tak się przypadkowo złożyło, że moja lektura „Państwa znikąd”, obszernego zbioru tekstów profesora Bronisława Łagowskiego wypadła mi pomiędzy lekturą optymistycznego tekstu Krzysztofa Janika „Nowe powinno być lepsze” („Dziennik Trybuna”, 8-9 XII 2021), a przykrym (co za eufemizm!), niepokojącym rozłamem w klubie Nowej Lewicy. A że kilka tekstów z tego zbioru, napisanych w latach 2002-2017, Łagowski poświęcił Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, więc nałożyły mi się one na refleksje odnoszące się do „chwili bieżącej” (jak brzmiała jedna z popularnych publicystycznych fraz z czasów II Rzeczypospolitej, w całości: „potrzeby chwili bieżącej”), zatem od nich rozpocznę omówienie tego naprawdę świetnego tomu uwag, myśli, spostrzeżeń, diagnoz – bardzo mądrych.
Na pozór te teksty o bez mała dwudziestoletniej metryce powinny być nieaktualne jak stara gazeta. I w warstwie czystych faktów poniekąd nieaktualne one są, ale niezupełnie, co będzie do dowiedzenia.
W tekście „Powtórka ze sprawy Oleksego” (2003), nawiązując do uwagi zaczerpniętej z dziennika „Rzeczpospolita”, że „wśród posłów SLD panuje jakiś strach”, Łagowski nieco przewrotnie, ironicznie tę konstatację interpretuje. Ów, tak rozumiany przez „Rzepę” strach, miał polegać na lęku SLD przed wchodzeniem w konflikty, walki polityczne, na unikaniu agresji, języka gróźb typowego dla pozostałej, prawicowej części sceny politycznej.
„Faktem jest, że SLD uchował się jako jedyna partia, która nie posługuje się groźbami, nie wszczyna kampanii oskarżycielskich, jedyna, która nie budzi lęku – pisał Łagowski – Nie chciałbym, aby była inna, nawet, gdyby miała nadal pozostawać obiektem agresji mediów, partii solidarnościowych i Kościoła. To co „Rzeczpospolita” nazywa strachem, według mojego rozeznania jest polityką uprawianą według maksymy: „Nie drażnić dzikich zwierząt”.
Wtedy może nie było tego tak dobrze widać, ale dziś, z perspektywy dwóch dekad inaczej postrzega się tę sytuację, z pewnego punktu widzenia paradoksalną. Oto partia wywodząca się ze środowiska politycznego odsądzanego od czci i wiary przez partie solidarnościowe wszelakiego autoramentu, od ZChN i Porozumienie Centrum po Unię Demokratyczną (później Wolności) oraz przez kościół katolicki, uważana za „postkomunistyczną” spadkobierczynię „komunizmu i jego zbrodni”, „PRL”, „bolszewizmu”, „marksizmu-leninizmu”, „poddaństwa ZSRR”, „stanu wojennego” i wszelakich innych horrendów, długo izolowana, otaczana politycznym „kordonem sanitarnym”, była rzeczywiście w swoich formach i praktykach najłagodniejszą partią III Rzeczypospolitej od jej zarania i żadna inna partia jej w tej roli nie zastąpiła. Po pierwszym, szokującym dla wszelakich solidaruchów zwycięstwie wyborczym SLD w roku 1993, wbrew apokaliptycznym prognozom (na te obawy nabrał się nawet obserwator tak racjonalny jak Aleksander Smolar), że do władzy powrócili „bolszewicy z nożami w zębach”, SLD okazał się „łagodnym barankiem” politycznym III RP. Gdy SLD powrócił do władzy po czterech latach przerwy (2001), nic się w tym względzie nie zmieniło: politycy SLD niezmiennie (poza nielicznymi, do policzenia na palcach jednej ręki, lewicowymi radykałami w rodzaju Piotra Ikonowicza) pozostawali uosobieniem „siły spokoju”. Nic to jednak nie pomogło na niezmiennie wrogą wobec nich postawę ex-solidaruchów, nawet takich „liberałów” jak Bronisław Geremek. „Liderzy SLD – pisał Łagowski – bardzo pospieszyli się z oceną, że podział na obóz postpeerelowski i solidarnościowy nie ma już realnych podstaw i powinien być zastąpiony podziałem na orientację „proeuropejską” i „antyeuropejską”. Zacierając jałowe, ich zdaniem, podziały, biorąc w obronę nie swoje interesy i przystosowując się do przeciw sobie urobionego obrazu rzeczywistości, rozluźnili związki ze swymi wyborcami, nie zyskując w zamian żadnych względów ani w kręgach klerykalnych, o które nie wiadomo po co zabiegają, ani (…) proeuropejskiej części „Solidarności” – konstatuje Łagowski.
Dzisiejsza, per non est, postawa Donalda Tuska wobec Lewicy, która przecież jest jej mutacją zdecydowanie oddaloną od starego SLD, zdaje się pokazywać, że nie ma takiej możliwości by post-postsolidaruchy, nawet najbardziej wrogie PiS, europejskie, sceptyczne wobec kościoła kat. pogodziły się z istnieniem Lewicy, która ma – choćby cienkie już jak włókna pajęczyny – zaprzeszłe więzi z PZPR i dawnym systemem. Przebieg zdarzeń od roku 2003 do dziś pokazuje, że dla polskiej, choćby krańcowo wrogiej PiS centroprawicy, jak PO czy ruch Hołowni, lewica nie była, nie jest i nie będzie do przyjęcia, z tym wyjątkiem, że niektóre persony można z niej w odpowiednich momentach wyłuskać i wykorzystać. I pokazuje też, że bez znaczenia jest to, czy ma ona do czynienia z łagodnym, pokojowym, cywilizowanym SLD czy ze znacznie bardziej bojową, w warunkach nowej epoki, Nową Lewicą. Chodzi bowiem tylko o to, by lewicy nie pozwolić wyrosnąć dając jej paliwo w postaci uznania jej roli. W tekście „Negacje”, z tego samego roku, Łagowski kontynuuje rozważania o SLD. „Sojusz Lewicy Demokratycznej – pisał – wyłaził ze skóry, żeby oderwać się od swoich rzeczywistych korzeni i bodajże już mu się to udało. Jego liderzy, a teraz zapewne i liczni członkowie uważają, że pół wieku istnienia powojennego państwa, to fakt godny ubolewania. Ponieważ jest to pogląd antyoczywisty, paradoksalny, wprost absurdalny, wolno przypuszczać, że został przyjęty w złej wierze, w obawie przed karą”. To odcięcie się od korzeni nie uchroniło Sojuszu od przegranej wyborczej w roku 2005 i trwałego osadzenia go w drugiej lidze politycznej, w której tkwi do dziś. Przyczyny późniejszych porażek politycznych SLD Łagowski upatruje w tym, że „lewica przyjęła poglądy swoich nieprzejednanych i bezwarunkowych przeciwników i wygodnie się w nich (…) wymościła” (…) Prawie bez oporu uległa hegemonii propagandowej obozu solidarnościowego. (…) I bezustannie, na klęczkach, mnożyła dowody swojej winy”. Nie zjednała tym sobie wrogów, a straciła wyborców”.
To co dzieje się dziś w postaci relacji, a raczej ich braku, między Platformą Obywatelską a Nową Lewicą jest kontynuacją stanu sprzed 18 lat. Co więcej, po powrocie Tuska do polskiej polityki jest jeszcze gorzej. Ostentacyjna niechęć i chłód z jego strony w stosunku do Nowej Lewicy, odemonstracyjne jej ignorowanie, jest tego jaskrawym dowodem. Szczególnie wart przytoczenia fragment tego tekstu odnosi się do kwestii szerszej. „Coraz częściej zdajemy sobie sprawę – rzecze proroczo Łagowski, a zważmy że czyni to 18 lat temu! – że pozostawiona ze swoją niepodległością Polska, najpierw stoczyłaby się w anarchię, a zaraz potem uległaby jakiemuś zbawcy lub zbawczej, terrorystycznej partii”.
„Najmocniejszy argument za wstąpieniem do Unii Europejskiej jest ten, że sami nie możemy się rządzić”.
Wymagania, jakie trzeba spełnić, by zachować porządek państwowy, przerastają niepodległy naród polski. Oczywiście, nadzieja, że inni nas uporządkują, nie przerywając naszego snu o niepodległości, może być złudna, nawet na pewno taką się okaże” – powiada.
Ta prognoza Łagowskiego jest prorocza, ale wymaga jednej uwagi – jest gorzej niż on przypuszczał. Nawet Unia nie okazała się barierą przed polskim szaleństwem. Nawet przynależność do niej nie uchroniła nas od przeklętego polskiego fatum, od rządów „zbawcy i jego terrorystycznej partii”. W samym środku Unii rząd PiS odnosi się do niej jak do okupanta. Czasu rządów SLD tyczy się jeszcze jeden tekst, „Starachowice”, odnoszący się do jednej, jedynej afery, która przydarzyła się SLD w całej historii jej istnienia i rządów. Ale ten tekst dziś jest już bez znaczenia i słusznie, może powodowany intuicją Łagowski, opatrzył jego tytuł cudzysłowem. Po „Starachowicach” „wspaniałe”, „etosowe” partie postsolidarnościowe, z PO i PiS na czele, zrobiły tyle (dziesiątki) ciężkich afer, że dziś tytułowa jawi się jak „mały pikuś” .
W tym właśnie momencie zorientowałem się że, kilka tekstów z „Państwa znikąd” poświęconych SLD wypełniło cały limit objętości niniejszego omówienia. A przecież poza nimi jest w tym zbiorze ponad siedemdziesiąt tekstów o całkowicie innej, zróżnicowanej tematyce, od „obrony Gałczyńskiego”, poprzez księcia Krzysztofa Radziwiłła, szefa protokołu dyplomatycznego u Bolesława Bieruta (!), o degrengoladzie szkolnej humanistyki, uczniach Giedroycia, Papkinie Europy, biopolityce, samozatruciu Polski i o dziesiątkach innych kwestii, przeanalizowanych przez profesora Bronisława Łagowskiego. A w każdym jakaś mądra myśl, podana w sposób kryształowo inteligentny, brawurowy, wolny od banału, a fragmentami nawet w sposób, który nie waham się nazwać genialnym. Na benefisach w krakowskim Teatrze Stu Krzysztof Jasiński wzywał kiedyś: „Kochajcie artystów”. Ja wołam: „Czytajcie Łagowskiego!”.
Bronisław Łagowski – „Państwo znikąd”, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2017, str. 334, ISBN 978-83-64407-19-2