Powiedzenie, że każda książka przeczytana ponownie po latach przez tę samą osobę, jest inną książką, które uważam za trafne, ma swoją odnogę, odmianę. Otóż każda książka przeczytana po raz pierwszy w późnych latach, w okresie na przykład późnej dojrzałości, choć przeznaczona była dla czytelnika młodego, ale wtedy pominięta, także jest inną książką niż ta którą miała być w czasie niedoszłej, młodzieńczej lektury. Oto po raz pierwszy w życiu przeczytałem wybór prozy Edwarda Stachury, legendarnego „Steda” w wieku 60 plus, choć on pisał jako młody i dla młodych raczej, nie z zamysłu praktycznego, lecz z natury rzeczy. Po raz pierwszy w życiu!
Nie znaczy to, że nie słyszałem o Stachurze czy nic o jego życiu i „życiopisaniu” nie wiedziałem. Wiedziałem, ale to była wiedza z drugiej ręki, z leksykonów literackich, z nawiązań w tekstach krytyków, ze wspomnień.
To była wiedza, jak to się brzydko określa w slangu iblowskim, „zapośredniczona”. Zjawisko „Stachura” znałem więc przetworzone przez innych, jako tinkturę ze Stachury właściwego.
Po prostu moja ówczesna uwaga i upodobania kierowały się w inne rejestry, inne przestrzenie literatury, nie tam gdzie żył i pisał „Sted”. Czytając potężny objętościowo tom „Cała jaskrawość i inne utwory” odrabiałem więc zaległości z czterdziestu lat. To trochę tak, jakby stary koń odrabiał zaległości z młodzieńczych gier i zabaw, z których z jakichś przyczyn nie skorzystał, kiedy był na to czas.
Problem ze Stachurą w takiej zwłaszcza sytuacji jest dodatkowo taki, że nigdy nie przeżył on typowej ewolucji prowadzącej od pisarza młodego, juwenilnego do pisarstwa dojrzałego, uklasycznionego. Stachura pozostał „wiecznie młody”, choć gdy umarł, miał 42 lata.
Dziś, gdyby żył, miałby 84 lata, ale to już nic nie zmienia. Jak się jawi „Sted” czytany nie okiem młodzieńca, lecz post-młodzieńca? Bez tej otoczki, aury charakterystycznej dla lektury młodzieńczej, na chłodno?
Jawi się jako naprawdę dobry pisarz, nie efemeryda, która jak kometa wypaliła się w swojej epoce, jako autor prozy mięsistej, solidnie realistycznej, żadnego tam abstrakcyjnego pięknoduchostwa.
Do tego dodać wypada atrybut, na który zwraca uwagę Jakub Beczek, który we wstępie („Ten wiecznie młody Stachura”) oprowadza nas dość szczegółowo, ciekawie, po życiu i trochę po twórczości „Steda” – niejednolitość stylistyczna jego prozy, różnorodność gatunkowa i tematyczna. „Sted” to nie jakiś nudny beatnik epatujący swoimi nudnymi obsesjami, ale krwisty prozaik, nie tak krwisty jak Hłasko, ale jednak.
Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego Stachura, urodzony we Francji, biegle władający językiem francuskim i nieźle znający francuską kulturę, nie osadził się w niej głębiej, że nie osiedliła się w niej jego wyobraźnia.
I dziś wydaje mi się, że znalazłem odpowiedź na to pytanie. „Sted” był człowiekiem „w ruchu”, nałogowym wędrowcem, włóczęgą, nieprzywiązanym do miejsc.
A kultura francuska jest na wskroś osadzona w konkretnym miejscu, wsobna, domowa, rozlubowana w sobie. Francuzi rzadko emigrują, w każdym razie na tle innych nacji. Polak poza Polską,
Niemiec poza Polską pozostaje po prostu jakąś tam jednostką. Francuz poza Francją, bez otaczającej go aury francuskości, win, serów, rytuałów kulinarnych, charakterystycznej architektury, staje się nie wiadomo kim. Kultura francuska ma bardzo określoną formę, Francuz poza nią właściwie nie żyje.
Polak, Rosjanin, nawet Niemiec dostosowuje się, lepiej czy gorzej, do kraju zamieszkania, bo Polska, poza wigilią czyli raz w roku, nie ma żadnej formy, jest nijaka i amorficzna.
A „Sted” nie jest francuski, jest polski, amorficzny, „nijaki” (w dobrym tego słowa znaczeniu), jest everymenem. I taka jest właśnie proza Stachury, wielopostaciowa, amorficzna, polifoniczna, jak jego życie. W końcu uprawiał „życiopisanie”.
Edward Stachura – „Cała jaskrawość i inne utwory”, wybór i opracowanie Monika Stachura i Jakub Beczek, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021, str. 881, ISBN 978-83-244-1092-7