Koroner stwierdził w jej krwi obecność 4 promili alkoholu. Od dłuższego czasu żyła w pełnej abstynencji. Znaleziono ją martwą w jej londyńskim mieszkaniu. Miała zaledwie 27 lat.
Historia życia i śmierci piekielnie utalentowanej wokalistki, która podbiła serca milionów ludzi na całym świecie, przypomina dziesiątki, a nawet setki podobnych losów. Schemat jest zawsze ten sam: błyskawiczna kariera, niebywały sukces, ciężar sławy trudny do udźwignięcia, kryzys emocjonalny, wampiryczna rodzina i otoczenie, ucieczka w nałogi i śmierć. Ten schemat nawet trwoży banalnością, ale powtarza się wciąż i wciąż, mimo że ci, którzy go powielają własnym życiem, dobrze wiedzą, jak to się zwykle kończy. Ale święcie wierzą, że to ich nie dotyczy. Spektakl w Teatrze Żydowskim „Rehab. Wszystkie bitwy Amy Winehouse” podejmuje próbę rozproszenia mroku. Szuka odpowiedzi na dręczące pytania: dlaczego do tego doszło i czy musiało do tego dojść? Jak to się stało, że dziewczyna z rodziny o korzeniach żydowsko-polsko-rosyjskich, zamieszkałej na przedmieściach Londynu tak wiele osiągnęła? l tak wiele tak szybko straciła?
Początkowo Amy Winehouse (1987-2011) uczęszczała do Chederu, szkółki żydowskiej, ale szybko z niej zrezygnowała, bo tak naprawdę od najmłodszych lat
wzywała ją muzyka,
z którą przestawała w rodzinnym domu: ojciec uwielbiał Sinatrę, babka zakochana była w czarnym soulu. Wcześnie zaczęła pobierać nauki gry i śpiewu i sama próbować kompozycji, które opatrywała własnymi tekstami. Bardzo wcześnie zadebiutowała. Debiutancki album „Frank” wydała jako piętnastolatka (2003). Natychmiast został zauważony i nagrodzony. Drugi, i jak się miało okazać, ostatni album wydany za jej życia „Back to Black” stał się prawdziwym wydarzeniem. Osiągnął rekordową sprzedaż, sytuując się wśród najlepiej sprzedających się brytyjskich albumów wszech czasów. Amy zachwyciła publiczność szczerością swoich piosenek, której treścią były jej osobiste przeżycia, m.in. burzliwy związek z Blake’em Fielder-Civilem, któremu przypisywano wciągnięcie piosenkarki w otchłań narkotycznych uzależnień. Z Blake’em wciąż się rozstawała i powracała, a po latach wzięła ślub zakończony gwałtownym rozstaniem. Piosenka tytułowa z tego albumu, umieszczona w Internecie miała już ponad 823 miliony odtworzeń – życie po życiu piosenkarki wydaje się niezagrożone. Po raz kolejny potwierdza się obiegowa opinia menedżerów przemysłu rozrywkowego, że nic tak nie ożywia popularności, jak przedwczesna śmierć.
Amy Winehouse żyje w swojej muzyce. Dzięki swemu unikatowemu głosowi kojarzonemu z soulem, jazzem i rythm and bluesem, i dzięki szczerości aż do bólu, objawiającej się w jej tekstach: „Piszę piosenki o sprawach, z którymi sama sobie nie radze, więc kiedy o nich piszę, czuje się lepiej” – mówiła. Ale, jak się okazało, nie przyniosło to jej ukojenia. Nawet sławna piosenka „Rehab”, wydana jako singiel po sukcesie drugiego albumu, w której opowiada o swojej decyzji zerwania z odwykiem, kojarzącej jej się z zerwaniem wszelkich więzi przyjaźni i miłości z ludźmi, których kochała. A jednak tak naprawdę
żyła w muzyce.
Tak zresztą wygląda to w spektaklu, do którego przemyślany w szczegółach scenariusz napisała reżyserka Karolina Kirsz. Postać wokalistki podzieliła na pięć wersji, w które wcielają się wokalnie i aktorsko mocne indywidualności Teatru Żydowskiego: Monika Chrząstowska, Adrianna Dorociak, Małgorzata Majewska, Sylwia Najah i Ewa Tucholska, które już we wcześniejszych spektaklach Teatru zachwycały swoim warsztatem, m.in. w „Mykwie” Hadon Garlon (również w reżyserii Karoliny Kirsz). Nie grała w nim tylko najmłodsza z obsady Adrianna Dorociak, nowy nabytek Teatru, podziwiana w roli tytułowej w musicalu „Jentl”. Pięć aktorek wyśmienicie zgranych wokalnie (idealnie brzmią partie chóralne) i choreograficznie, przez ponad półtorej godziny z niebywałą energią maluje portret Amy, wywiązując się z tego zadania po mistrzowsku.
Każda z nich ukazuje inną stronę jej osobowości, która niczym osobowość mnoga w życiu osobistym objawia wiele słabości i ułomności charakteru. Amy miota się między sprzecznymi uczuciami, nie może znaleźć sobie miejsca, rozdarta między dążeniem do wokalnej perfekcji a przepaścią coraz silniejszych uzależnień od narkotyków i alkoholu. Amy prywatna budzi współczucie, ale i lęk, jaki wyzwala sukces. Tą grą sprzeczności najsilniej naznaczona jest osobowość kreowana przez Sylwię Najah – to w tym poruszającym wcieleniu Amy jest walczącą lwicą o swoje zwycięstwo w sztuce i w życiu, walce o muzyczny triumf i spełnienie w miłości, gorzko opłacane stanami depresyjnymi, omamami, chorobą i rozpaczą. Inne wcielenia niosą inne emocje. Adrianna Dorociak ukazuje twarz bezradnej dziewczyny, która szuka pociechy w ramionach matki i ojca. Monika Chrząstowska walczy o uznanie wbrew wszelkim przeszkodom rzucając wszystko na jedną szalę. Ewa Tucholska broni się mocnym słowem i brutalnością wobec otoczenia. Małgorzata Majewska okazuje bezsiłę pokonaną przez przeciwności, wewnętrznie wypalona. Aktorki wcielają się też w inne postaci, choćby na chwilę tylko stając się jak Adrianna Dorociak zimną Matką, czy jak Monika Chrząstowska prezenterką prowadzącą telewizyjny show albo Małgorzata Majewska nieustępliwą Babcią Amy. W nieustającej zmienności nastrojów, szalonym tempie, w którym mieszają się ze sobą rozmaite epizody z życia i opinie z prasy, dochodzi jednak do głosu muzyka.
Rzecz odmienia się radykalnie z chwilą, kiedy
Amy zaczyna śpiewać.
Znika jej słabość i niepewność. Wtedy solowo lub w chórze pięciu wcieleń okazuje swoją siłę i zdecydowanie. To zupełnie ktoś inny – królowa estrady, władczyni mikrofonu, perfekcyjna kreatorka nastroju. To dzięki tym idealnie poprowadzonym partiom wokalnym pod muzycznym kierownictwem Jacka Mazurkiewicza (fascynujące połączenie muzyki elektronicznej i kontrabasu na żywo) można ten spektakl emocjonalnie wytrzymać. W partiach osobistych, cytatach z życiorysu, odpryskach fantomowych i realnych cierpień widz mógłby sam popaść w stan depresyjny. Karolina Kirsz potrafiła wytworzyć idealny balans między silnym napięciem, natężeniem bólu i cierpień młodej artystki a jej triumfującym śpiewaniem, w którym ból się poddawał precyzyjnemu opanowaniu przez rytm, frazę, rozkołysane dźwięki i świadomość jak jednocześnie szczera i logiczna może być muzyka. I jak niebezpieczne bywa uleganie uzależnieniom, które może odebrać nie tylko głos, ale i życie. Walka na śmierć i życie między słabością i siłą, między ucieczką od rzeczywistości za sprawą dragów i alkoholu a wyzwalającą mocą muzyki, toczy się na niewielkiej scence kameralnej Teatru Żydowskiego przy ulicy Senatorskiej w Warszawie. Scenka ta za każdym razem, przy kolejnych premierach teatru przybiera odmienny, oryginalny kształt. Tym razem widzowie siedzą po obu stronach sceny umieszczonej pośrodku widowni i sprawiającej wrażenie estrady wielkiego widowiska. Dziesiątka widzów może zasiąść po bokach sceny. Razem jednak liczba widzów nie przekracza czterdziestu.
To widownia doprawdy niewielka, szkoda więc byłoby, gdyby to
porywające widowisko
nie ruszyło w jakieś wielkie tournée, nie tylko po Polsce. Zapewne sprawdziłoby się w salach z większą widownią, choć ciasnota przy Senatorskiej ma też swoje walory. Dzięki niej właśnie aktorki grają dosłownie tuż przed widzami, wchodząc w bezpośrednią relację z osobami zasiadającymi na widowni. Czasem nawet akcja toczy się symultanicznie i w każdym z rogów sceny jedna z osobowości Amy nawiązuje nić porozumienia (albo ją zrywa) z tymi, którzy akurat obok niej siedzą.
Pod koniec przedstawienia pięć wcieleń Amy w perukach i makijażu à la Kleopatra, czerwonych pantoflach na bardzo wysokich obcasach oraz przykusych żółtych sukienkach, które zapewniły Winehouse miano najgorzej ubranej wokalistki Zjednoczonego Królestwa, wspólnie szuka ocalenia, stając się niepostrzeżenie jedną postacią. Wyzywający kicz stylizacji ma jednak moc przyciągania. Staje się znakiem bezbrzeżnej rozpaczy i wołania o pomoc. Gołda Tencer zadedykowała spektakl Karoliny Kirsz pamięci Ewy Greś, aktorki Teatru Żydowskiego, którą podobnie jak Amy pokonał nałóg. Tak więc to poruszające przedstawienie ma jeszcze jeden wymiar – przestrogi przed słabościami, którym ulegając, sami skazujemy się na przegraną.