30 listopada 2024

loader

Szymborskiej wiersze wszystkie

fot. Wydawnictwo ZNAK

U Wisławy Szymborskiej świat ludzki ma sens tylko w kontekście natury i przyrody od najpierwotniejszej formy życia. W wielu jej wierszach pojawia się pytanie, czy my temu światu w ogóle jesteśmy potrzebni – mówi w rozmowie z Malwiną Wapińską krytyk literacki Tadeusz Nyczek. Niedawno ukazały się „Wiersze wszystkie” noblistki.

Od lat już niemal sloganem stało się powiedzenie, że Wisława Szymborska napisała w swoim życiu stosunkowo mało wierszy. Jeśli jednak przeczytamy ukazujące się właśnie na rynku wydanie „Wierszy wszystkich”, zdamy sobie sprawę, że tych wierszy wcale tak mało nie było. Przeczytane w porządku chronologicznym okazują się odzwierciedlać nie tylko różne etapy życia noblistki, ale i różne epoki naszej XX-wiecznej historii, opisywane wprawdzie subiektywnie, ale z ogromną celnością. Szczególnie ciekawy wydaje się pierwszy, niewydany za życia poetki, tom „Czarna piosenka” napisany tuż po wojnie. Wyziera z niego jakiś bezmiar melancholii, zupełnie jakby czas pokoju był czymś nie do pojęcia, skonfrontowany z pamięcią wojennych zbrodni. Czy ludzie w tamtym czasie czytali poezję? Szukali w niej odbicia własnych emocji? Własnych stanów ducha?

Zacząłbym od tego, że w ogóle nasza literacka spuścizna jeszcze od czasów Adama Mickiewicza stanowiła ponadmiarowo istotny element całej tkanki społecznej. Z przerwą na dwudziestolecie międzywojenne przez półtora wieku zmagaliśmy się z brakiem państwowości, a literatura emocjonalnie i intelektualnie pozwalała nam ten okres przetrwać. Przy pomocy głównie poezji w Polakach uruchamiała się jakaś nadzwyczajna siła do życia, do działania, współodczuwania. Pełniła większą rolę, niż zazwyczaj to się działo w innych krajach, była czymś w rodzaju dodatkowego oręża. Podobnie było w PRL-u, gdzie do gry mocno weszła też proza i w pewnym sensie dramat, teatr. A jakie szaleństwo poetyckie rozpętało się w stanie wojennym po 1981 r.! Czegoś takiego nie znała kultura europejska, może i światowa. Naród nie miał karabinów, pistoletów ani szabli, więc gremialnie chwycił za pióra. Na wyprzódki pisali zawodowi poeci i zupełni amatorzy. Poezja była po prostu najszybszą formą emocjonalnego reagowania na bieżące wydarzenia. Nie dziwota, że po II wojnie też najszybciej właśnie ona zareagowała na nową polityczną i społeczną sytuację Polski.

Podobną rolę mógł chyba pełnić reportaż.

To prawda. W ogóle dziennikarstwo. Tylko że później to dziennikarstwo szybko zdechło, bo przyszedł stalinizm i uciął łeb prawdziwemu reportażowi. Tak dobry, prawdziwy reportaż odżył w połowie lat pięćdziesiątych, a poezja właściwie cały czas funkcjonowała jako bardzo silna reakcja na to, co się działo wokół, choć i ona na parę lat wpadła w pułapkę socrealizmu. Więc nie dziwi mnie to, że Szymborska zaczęła od wierszy, choć próbowała także prozy, którą potem zarzuciła. Napisała kilka opowiadań, podobno niezłych, ale nie zgodziła się na ich publikację, nawet kiedy po latach rękopisy znalazła w domu. Natomiast jej najwcześniejsze wiersze rzeczywiście dotykały tej bardzo przecież połamanej i bolesnej rzeczywistości tuż po wojnie, kiedy wciąż niewiele było wiadomo o tym, co przyniesie najbliższa przyszłość. Wjazd Sowietów do Polski był wielką niewiadomą i w drugiej połowie lat czterdziestych naprawdę spodziewano się, że być może dojdzie do trzeciej wojny. Zatem ta niejasność, niepewność – to wszystko widać we wczesnych wierszach Szymborskiej.

W „Czarnej piosence” poetka poszukuje sposobu wyrażenia emocji, które zapewne w codziennych rozmowach nie były wyrażane. Pisze z perspektywy kobiecej. Szymborska nie miała przecież doświadczeń, które w swoim debiutanckim tomie opisał na przykład Tadeusz Różewicz.

Owszem. Ale też myślę, że wojna jako osobny temat nie była chyba czymś, co najbardziej Szymborską poruszało. Zresztą sama powiedziała kiedyś, że w tej kwestii nie miałaby szans na przykład ze Zbigniewem Herbertem czy z Różewiczem. I oczywiście z Czesławem Miłoszem, który wydał w 1945 r. swoje słynne „Ocalenie”. Uważała, że oni to zrobili znacznie lepiej, ciekawiej i głębiej. Zwłaszcza Różewicz. To była wtedy, tuż po wojnie, tak dojmująca poezja, że nie sposób było koło niej przejść obojętnie. Szymborska zresztą z Różewiczem bardzo się przyjaźniła. Myślę więc, że od pewnego momentu dosyć ostrożnie poruszała temat wojny, raczej tylko go dotykając. Choć i u niej znajdziemy kilka wspaniałych wierszy napisanych wokół tematów wojennych. Jest na przykład taki niezwykły z tomu „Sól”, nosi tytuł „Sen”. Opowiada o śnie, w którym wraca do autorki zastrzelony na wojnie narzeczony. Podobno prawdziwa historia. Albo ten absolutnie genialny wiersz „Jeszcze”, z „Wołania do Yeti”, o imionach żydowskich wiezionych zaplombowanym wagonem do obozu.

Po „Czarnej piosence” dwa tomy, „Dlatego żyjemy” (1952) i „Pytania zadawane sobie” (1954), napisała Szymborska w duchu ideologii socrealistycznej. Czym tłumaczyć tak nagły zwrot w poetyce przyszłej noblistki?

To świadczy o kilku rzeczach. Przede wszystkim o sile propagandy. Przecież jej siły doświadczamy w każdych czasach, także dzisiaj. Propaganda potrafi zrobić ludziom wodę z mózgu, zwłaszcza jeśli nie ma się dostępu do rzetelnego źródła informacji. A w tamtych czasach było jedno główne źródło informacji, państwowe. Wolnej prasy praktycznie nie było, bo cenzura, zachodnie radiostacje zagłuszano. Pewnych rzeczy ludzie bali się głośno mówić. W przypadku Szymborskiej w grę wchodziła też polityczna naiwność. Odnosząc się do tego okresu, po latach mówiła: byłam po prostu młoda i naiwna. Jest również jedno określenie, które chyba akurat do niej najlepiej pasuje: uwiedzenie.

Uwiedzenie nadzieją? Wizją świata, która potem okazała się iluzją?

Tym także, ale myślę o jeszcze jednym uwiedzeniu – po prostu miłosnym. Wisława dała się uwieść mężczyźnie, czyli jej pierwszemu mężowi Adamowi Włodkowi. On z kolei ją uwiódł ideologią, którą wyznawał. Szymborska, jak wiadomo, nie miała mu tego później za złe, nawet po rozwodzie żyli w przyjaźni do końca jego życia. Za złe brała raczej sobie własną naiwność, że tak łatwo poszła za tym podwójnym uwiedzeniem. Ale tak bywa. Nic nie poradzimy, kiedy zakochana kobieta wierzy swojemu mężczyźnie. On był od niej starszy, bardziej obyty politycznie, ugruntowany ideologicznie i, jak widać, bardzo przekonujący. Przynajmniej do czasu. Później i jemu przeszło. Nawet z partii wypisał się wcześniej niż ona.

Wyjmując socrealistyczne hasła lub wiersz napisany w hołdzie Leninowi, znajdziemy w tamtych tomach również sporo empatii wobec ofiar opresji na świecie. Nie ma powodu podejrzewać, że ta empatia była fałszywa.

W późniejszym już tomie „Sto pociech”, z 1966 r., znalazł się bardzo przejmujący wiersz o matce – ofierze wojny wietnamskiej. Ale to już była trochę inna historia, bo wtedy wiadomości o wojnie w Wietnamie były regularnie podawane w telewizji, w gazetach. Mówiono o niej wszędzie. I te prawdziwe obrazy mogły być bardzo przejmujące. Temu wierszowi akurat wierzę. Co ciekawe, nie ma go w naukowo opracowanym, obszernym „Wyborze poezji” Szymborskiej w wydaniu Biblioteki Narodowej z 2016 r. Natomiast nie bardzo wierzę w te stalinowskie wiersze o tym, że w Korei jakiemuś chłopcu wykłuto oczy, a Lenin w bój poprowadził skrzywdzone masy. To były frazy czerpane z różnych „Trybun Ludu” i innych reżimowych mediów. Wmawiano wszystkim, że to jest słuszne i tak powinno się mówić o uciśnionych narodach w Afryce, Ameryce Południowej i innych odległych regionach świata, a Związek Radziecki musiał być zawsze na czele.

W dwóch tomach napisanych w duchu socrealizmu zanikł szczególny rys pisarstwa Szymborskiej, widoczny – nawet jeśli w niedoskonałej jeszcze wersji – w „Czarnej piosence”.

Tu trzeba by nakreślić sprawę trochę szerzej. Czym innym były dla poezji lata tuż po wojnie, czym innym stalinizm pomiędzy rokiem 1949 a 1954, a jeszcze czym innym lata odwilży po 1955–1956. To trzy różne epoki, które znajdują doskonałe odzwierciedlenie w twórczości Szymborskiej. W jej pierwszym tomie „Czarna piosenka” doskonale wyczuwa się oddech europejskiej poezji – takiego obrazowania, jakiego się używało przed wojną, głównie w dwudziestoleciu międzywojennym. Potem przyszły te okropne wiersze z osławionych dwóch tomików stalinowskich. Wreszcie w 1957 r. ukazał się tom „Wołanie do Yeti”, w 1962 r. „Sól”, i posypała się wspaniała, perlista poezja, tworzona przez następnych pięćdziesiąt lat.

Szymborska miała niezwykły dar odnajdywania paradoksów w sprawach z pozoru błahych, głębi w tym, obok czego bez niej przeszlibyśmy obojętnie.

Rzeczywiście, być może najbardziej przejmującą czy odkrywczą stroną jej pisarstwa jest to, co Stanisław Barańczak ujął słowami: „patrzeć nie na fasadę, tylko na tyły”. U Szymborskiej właśnie, to co jest „na tyłach”, zawsze okazuje się najciekawsze. Potrafiła fantastycznie odwrócić coś oczywistego w nieoczywistość. Modelowym tego przykładem jest choćby wiersz o tym, co by było, gdyby Krzysztof Kamil Baczyński przeżył wojnę. Czy można go sobie wyobrazić podstarzałego, z nadwagą i jedzącego zupę w stołówce domu literatów w Zakopanem? Ona potrafiła. Ale najbardziej przejmujący przykład to wiersz „Kot w pustym mieszkaniu”, napisany po śmierci jej wieloletniego partnera Kornela Filipowicza. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek inny napisał o śmierci, posługując się podobną figurą poetycką, czyniąc bohaterem pośmiertnego wiersza nie zmarłego człowieka, ale jego żywego kota.

Wydaje się, że powracającym motywem tej poezji jest nierozerwalna więź człowieka z naturą – i to nie tylko ożywioną. Jeden z najbardziej znanych wierszy Szymborskiej nosi przecież tytuł „Rozmowa z kamieniem”.

Proszę nie zapominać, że przeciwieństwem kamienia są chmury, które przepływają nad nami, zanim zdążymy im się przyjrzeć. To kolejna niezwykła umiejętność poetki: widzieć świat w najdalszej perspektywie – od ziarnka piasku po cały kosmos. U Szymborskiej świat ludzki ma sens tylko w kontekście natury i przyrody od najpierwotniejszej formy życia. W wielu wierszach, szczególnie w późniejszym okresie, często pojawia się pytanie, czy my temu światu w ogóle jesteśmy potrzebni, czy nasza funkcja nie jest przypadkiem wyłącznie niszczycielska. Niewątpliwie na to specyficzne spojrzenie na świat przyrody spory wpływ miał związek z Kornelem Filipowiczem, biologiem z wykształcenia. Bardzo wiele czasu spędzali przecież wspólnie na łonie natury, jeździli na ryby. Kornel, jak wiadomo, był zapalonym wędkarzem.

Pamiętam, jak Michał Rusinek opisywał z humorem spotkania towarzyskie Szymborskiej z Miłoszem. Poeta uchodził za uosobienie dystynkcji i arystokratycznych manier, Szymborska zaś przyjmowała go w domu bezpretensjonalnym obiadem w postaci zrazów z kaszą gryczaną. Czy mimo tak skrajnych różnic osobowości czuli z sobą artystyczną więź?

Wisława niewątpliwie miała pewien kompleks Miłosza. Niejednokrotnie bez kokieterii zauważała, że jest największym polskim poetą, i czuła się przy nim trochę onieśmielona, prywatnie i poetycko. Pamiętam, że tylko raz wyraziła delikatną wątpliwość co do jednego z jego późnych poematów, chodziło o „Traktat teologiczny” (2002). Szymborska była zdeklarowaną ateistką i metafizyka Miłosza była jej zupełnie obca. Ale to był jedyny przypadek, kiedy pozwoliła sobie coś skrytykować, zresztą bardziej chodziło jej o jakość poetycką poematu niż treść. Onieśmielała ją też swoista pryncypialność autora „Zniewolonego umysłu”. On oczywiście nie był pozbawiony poczucia humoru, bardziej jednak widocznego w życiu niż w literaturze. Wisława z kolei była śmieszką, wiele jej wierszy ma charakter wręcz żartobliwy, uwielbiała humorystyczne zabawy ze słowem. Miłosz był urodzonym filozofem, Szymborska zawsze miała się za filozofkę amatorkę. Byli, mówiąc wersami Juliusza Słowackiego, „Dwa na słońcach swych przeciwnych – Bogi”. Skądinąd to wspaniałe, że w jednym czasie mieliśmy dwoje tak różnych od siebie poetów noblistów.

Redakcja

Poprzedni

Brutalny atak wykluczył reprezentanta

Następny

Gospodarka 48 godzin