Krzysztof Varga zbeształ na łamach „Dużego Formatu” Szczepana Twardocha za treść krótkiej rekomendacji pomieszczonej na ostatniej stronie okładki trzeciego tomu dziennika Sándora Márai, obejmującego lata 1957-1966.
Twardoch napisał, że dziennik „wypełnia łagodna melancholia”. W reakcji na to Varga (półkrwi węgierskiej, więc wie co mówi) stanął dęba i stwierdził, że żadna to „łagodna melancholia”, ale „studzienna deprecha”. Opowiadam się po stronie Vargi nie tylko dlatego, że wierzę jego węgierskiemu nosowi, że Márai zakończył swoje życie samobójstwem (1989) i że są opinie przyznające Węgrom szczególną skłonność do depresji i samobójstw (podobno wskazywały na to statystyki), ale także dlatego, że żadnej „pogody” ducha nie sposób na kartach jego dzienników znaleźć. Márai jest konsekwentnym pesymistą w ocenie otaczającego go świata. Márai (choć człowiek o prawicowym, konserwatywnym i elitarystycznym światopoglądzie) nie godził się ani na przedwojenne, faszyzujące Węgry admirała Horthy’ego ani, tym bardziej, na stalinowskie Węgry Rajka, a potem Gorő, Rakosi’ego, ani też na złagodzone, „gulaszowe” Węgry Kadara. Nie godzi się też na współczesną mu Europę i na Amerykę, do której po europejskich peregrynacjach wyemigrował w 1952 roku. To niepogodzenie ze światem i życiem własnym jest wiodącym motywem emocjonalnym zapisków.
Formuła tytułu słynnego filmu Johna Hustona „Skłóceni z życiem” (1961) mogłaby objąć i jego. Jednak to, czy melancholia Márai była „pogodna” czy „deprecha studzienna” nie jest w końcu aż tak ważne dla czytelnika. Ważniejszy jest ich ładunek artystyczny i intelektualny, a ten jest potężny.
Márai powszechnie uważany jest za wybitnego diarystę, ale w moim odczuciu to kwalifikacja zbyt słaba, bo wybitnych diarystów było całkiem sporo, tymczasem Márai jest diarystą wielkim. Trudno mi wskazać innego, u którego każde zdanie ma wagę myślową, każde zdanie jest istotne, u którego nie ma pustych przebiegów, waty uzupełniającej, czego sporo można znaleźć w wielu słynnych dziennikach, od Julesa de Goncourt poprzez Andre Gide’a po Juliena Greena, czy choćby naszego Iwaszkiewicza i wielu innych. Dzienniki Gombrowicza to zupełnie co innego, to od początku do końca pisarska kreacja. Márai tym się różni od innych wybitnych diarystów, że w ich dziennikach substancję cenną, wyborne bakalie, bywa – trzeba wydobywać z ciasta nie zawsze najsmaczniejszego, czasem nieco zakalcowatego. U Márai zakalca nie ma, jest sama treściwa substancja.
Márai to oczywiście także niebywały erudyta, człowiek ogromnej wiedzy, oczytania. Przez karty jego dziennika przewijają się dziesiątki, właściwie setki nazwisk europejskiej i światowej kultury, dawnej i współczesnej, od Homera, poprzez Lope de Vega, Dickensa, Joyce, a po Jeana Cocteau, a przy tym każde opatrzone cenną, często frapującą czy odkrywczą uwagą. To także wróg popkultury, w której to postawie był samotnym Don Kichotem, skazanym na rozczarowanie, bezsilność i klęskę. Tę jego splendid isolation, niechęć do kultury masowej, którą uważał za obelgę dla rozumu ludzkiego, wzmocniła zapewne obserwacja jej funkcjonowania w ojczyźnie tej kultury, Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie jest jego dziennik subiektywnym zwierciadłem elitarnego życia kulturalnego w USA, w tym Nowego Jorku. Są też zapiski z podróży, choćby do Portugalii. Polityki ujmowanej wprost nie jest w tych dziennikach zbyt wiele, można by rzec, że relatywnie mało zwłaszcza jak na pisarza tak naznaczonego „politycznością”, ostentacyjnym antykomunizmem, aczkolwiek wystarczy zajrzeć do indeksu, by zauważyć, że postacią najczęściej (poza przybranym synem Márai, Janosem) przywoływaną jest Nikita Chruszczow, dwukrotnie częściej niż n.p. John F. Kennedy, którego portret sporządzony po wyborze jest jednym z wyrazów mistrzostwa „portretowego” Márai, jego daru opisywania fizjonomii psychofizycznych.
Nie będę próbował bić się z koniem i próbować syntetyzować tu zawartość czy sensy przewodnie dziennika Máraia – zbyt rozległy to wszechświat. Cenię prozę powieściową twórcy „Żaru”, ale nie należę do jej szczególnych admiratorów. W moim odczuciu jest to proza wybitna ale nie wielka. W prozie oddech pisarski Márai jest słabszy niż w dziennikach. W moim odczuciu Márai jako pisarz, artystycznie, najbardziej spełnił się właśnie w swoich dziennikach, z ich krystalicznym, doskonałym stylem, z ich odkrywczością myślową. Wielkie dzienniki wielkiego diarysty i wielka uczta umysłowa, estetyczna, duchowa.