30 listopada 2024

loader

Żadnej pracy się nie bałem

Z ARKADIUSZEM BAZAKIEM, aktorem filmowym i teatralnym rozmawia Krzysztof Lubczyński.

 

Arkadiusz Bazak – ur. 14.01. 1939 r. w Warszawie, w latach 1965-1970 w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, w latach 1970 – 1974 w warszawskim Teatrze Ludowym, w latach 1975-2005 w Teatrze Nowym w Warszawie. Debiutował w „Operze za 3 grosze” B. Brechta. Wśród ważniejszych ról teatralnych: Garrison w „Sprawie Oppenheimera”, Koryfeusz w „Królu Edypie”, tytułowy molierowski „Don Juan”, Biskup w „Kordianie”, kilka ról w inscenizacjach „Wesela”. Zagrał wiele ról filmowych, m.in. kompana księcia Józefa Poniatowskiego w „Popiołach” A. Wajdy, kapitana Dąbrowskiego w „Westerplatte” St. Różewicza, majora Szelągowskiego w „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię” J. Majewskiego, pułkownika Kuklinowskiego w „Potopie” J. Hoffmana, porucznika Zawistowskiego w serialu „Polskie drogi”, generała Andersa w „Katastrofie w Gibraltarze”, komisarza policji w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Ostatnio pojawił się w demonicznej, tajemniczej roli Nieznajomego w serialu „Naznaczony”.

 

 

Przygotowując się do rozmowy z Panem nie byłem w stanie odnaleźć jakichkolwiek informacji o Panu, poza bardzo podstawowymi. Skąd ta Pana tajemniczość?

Zawsze byłem niemedialny, nie udzielałem wywiadów, wypowiedzi, ceniłem sobie pełną prywatność. Jestem aktorem tylko na scenie i przed kamerą, poza tym jestem człowiekiem prywatnym i ściśle te sfery oddzielam.

 

Urodził się Pan w tragicznym roku 1939. To oznaczało bycie tak czy inaczej dzieckiem czasów wojny i trudnego okresu powojennego. Czy bardzo to naznaczyło Pana życie?

Tak, moje bardzo mocno. Czasy okupacji pominę, bo byłem wtedy małym dzieckiem i przejdę od razu do roku 1945, ostatniego roku wojny i pierwszego roku pokoju. Miałem wtedy sześć lat i szkolna komisja orzekła, że kwalifikuję się do trzeciej już klasy szkoły podstawowej, choć w końcu, w drodze kompromisu, skierowała mnie od razu do klasy drugiej. To sprawiło, że szkołę podstawową ukończyłem – co rzadkie – w wieku 12 lat, a w klasie dziesiątej znalazłem się w wieku 14 lat. Zresztą w tamtych latach niejednokrotnie uczniowie jednej klasy różnili się znacznie wiekiem, a różnice mogły sięgać nawet kilku lat.

 

Jak Panu szła ta, tak chwalebnie rozpoczęta nauka w szkole?

Średnio. Do ocen, do stopni szkolnych wagi nie przywiązywałem, co mówi samo za siebie. Wagarowałem. Musi Pan wiedzieć, że jestem ze Szmulek, urodziłem się na Łomżyńskiej, do szkoły chodziłem na Otwockiej, a potem mieszkałem na Łukowskiej, pod wałem. Nawiasem mówiąc jestem warszawiakiem od kilku pokoleń Wychowywałem się na powieściach Karola Maya, na książkach o Robin Hoodzie i tego typu bohaterach, co stanowiło impuls do szukania przygód i mocnych wrażeń. I takie mocne wrażenia znalazłem. W latach 1953-1954, czyli kiedy miałem 14-15 lat, starsi koledzy wciągnęli mnie do nielegalnej organizacji i mieliśmy nawet zamiar wysadzać pociągi. Kilkunastoletni gówniarze, drukowaliśmy najprymitywniejszą metodą ulotki, m.in. następującej treści: „Katyń pomścimy”. Skąd ja wtedy powziąłem jakąś wiedzę na ten temat? Nie wiem doprawdy. W każdym razie rozrzucałem je na ulicę z tramwaju, co zresztą stało się przyczyną naszej wpadki. Nawet funkcjonariusze UB do mnie – a raczej po mnie – przyszli, ale mnie nie zabrali mnie, bo byłem akurat chory. Podobno moje nazwisko dotąd figuruje w archiwach, w jakichś dokumentach z tamtych czasów.

 

Jaka była Pana droga do zawodu aktorskiego takiego niesfornego chłopaka o awanturniczych skłonnościach?

Niezwykle długa i skomplikowana, jak prawie wszystko w moim życiu. Po maturze złożyłem papiery na Politechnikę Warszawską, ale nie poszedłem na egzamin. Ukończyłem pomaturalną szkołę budowlaną, tzw. półwyższą, z dyplomem i nawet podobno wykorzystany został mój projekt instalacji sanitarnej. Ponadto uczyłem się gry na klarnecie, próbowałem nawet rzeźbić. Krótko pracowałem w Stoczni Gdańskiej, na stanowisku starszego montera, dla wyższej stawki, choć w rzeczywistości kopałem tam rowy. Pracowałem też w spółdzielni metalowej, przerzucając dziennie kilka ton żelastwa.

W końcu upomniało się o mnie wojsko i trafiłem do marynarki wojennej, do Ustki, a potem do komendy portu w Gdyni. Służba wojskowa była mi nie na rękę i zacząłem snuć plany wywikłania się z wojska. To wszystko opowiedziałem panu w wojskowym telegraficznym skrócie, bo to temat na długie pamiętniki.

W Ustce jeszcze przed przysięgą złamałem sobie rękę, a z Gdyni trafiłem do szpitala w Oliwie, na neurologię z powodu bólów głowy po upadku i na rehabilitację ręki. Lekarz neurolog wziął mnie na asystenta i chodziłem po szpitalu w białym kitlu, bawiąc się przy okazji trochę w psychologa. W końcu się z tego wojska wyrwałem. Zabawne, ale po latach, jako aktor, zagrałem wiele ról wojskowych i oficerskich. Po wyjściu z wojska zaangażowałem się do Estrady Poetyckiej Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie był też m.in. Maniek Opania. Wkrótce potem namówiono mnie, żebym startował do szkoły teatralnej i po różnych perypetiach – w moim życiu nic nie działo się prosto – znalazłem się w PWST w Krakowie, gdzie spotkałem wspaniałych pedagogów, m.in. Zofię Jaroszewską, Władysława Krzemińskiego, Bronisława Dąbrowskiego.

 

Kiedy przydarzyła się Panu pierwsza przygoda z filmem? Czy – tak jak podają źródła – w 1963 roku, w filmie „Koniec naszego świata” Wandy Jakubowskiej?

Nieco wcześniej. Zadebiutowałem epizodzikiem oficera w roku 1962, w głośnym francuskim filmie Jean Paula Le Chanois, „Mandrin”, z gatunku płaszcza i szpady, o słynnym XVIII-wiecznym przemytniku. Plenery kręcono w Tatrach, w Zakopanem, Czarnym Dunajcu, Bukowinie, Czorsztynie, Pieskowej Skale, Krakowie, także z udziałem grupy polskich aktorów, m.in. Leona Niemczyka, Krzysztofa Litwina, Artura Młodnickiego, Tadeusza Bartosika. Francuzi, zamiast brać statystów z ulicy, wybrali nas, dwunastu kolegów ze szkoły, po czym strasznie nam dali w kość treningami do scen szermierczych, kaskaderskich. Opanowana wtedy przeze mnie technika walki na „batony”, czyli na kije, została, za moją namową, wykorzystana później przez Andrzeja Wajdę przy realizacji „Popiołów”, w scenie bijatyki Rafała Olbromskiego i jego kolegów z patrolem austriackim. W ogóle byłem w tamtych czasach bardzo silny i bardzo sprawny fizycznie. Po udziale w „Mandrinie” miałem propozycje pracy we Francji, ale się nie zdecydowałem. Po ukończeniu szkoły zaangażowałem się do krakowskiego Teatru im. Słowackiego, gdzie były wspaniałe nazwiska: Maria Malicka, Zofia Jaroszewska, Leszek Herdegen, Janusz Zakrzeński, Jerzy Kamas, Marian Cebulski, reżyserzy Lidia Zamkow, Władysław Krzemiński, Bronisław Dąbrowski. Zetknąłem się też, jako z reżyserem, z Romanem Niewiarowiczem, aktorem o niesamowitej, demonicznej twarzy, miłym człowiekiem.

 

… który miał za sobą niebanalną przeszłość okupacyjną, w AK, m.in. jako jeden z wykonawców wyroku śmierci sądu podziemnego na kolaborancie niemieckim Igo Symie, dyrektorze Theater der Stadt Warschau.

Tak, ale wtedy znałem te sprawy mgliście. Ludzie byli wtedy nieporównywalnie dyskretniejsi niż dziś, kiedy wszystko jest na sprzedaż.

 

Kto z krakowskich reżyserów był dla Pana najważniejszy?

Lidia Zamkow, wielka indywidualność, jedna z największych w historii teatru, bardzo kontrowersyjna przez swój styl bycia, zachowania, ale ze wspaniałą wizją teatru. Miała niezwykły dar czynienia zalet z wad aktora. Niepozorni aktorzy tworzyli u niej kreacje. Zrealizowała najlepszego „Makbeta” w polskim teatrze – a to jest, o czym nie wszyscy wiedzą – dramat, przy którym wykładają się najlepsi. Obok m.in. Herdegena i Kamasa i ja tam też zagrałem, rolę Rossa. Lidia należała do tych reżyserów, którzy kochali aktorów. Pracowało się z nią z poczuciem radości twórczej, co wbrew pozorom wcale nieczęsto się w teatrze zdarza. Na przykład, przy okazji pracy nad „Weselem”, gdzie grałem Dziennikarza, wymyśliłem sobie nakrycie głowy w postaci trójkątnej czapeczki wykonanej z gazety, takiej jakie kiedyś niektórzy nosili dla ochrony przed słońcem. Była taka moda. Z kolei Władysławowi Krzemińskiemu zawdzięczam skierowanie mnie na drogę aktorstwa charakterystycznego, odejście od amanctwa.

 

Teatr, aktorstwo pochłonęło Pana bez reszty?

Otóż nie. W pewnym momencie powiedziałem sobie: „Arek, jeśli okaże się w jakimś momencie, że nie jesteś potrzebny w tym zawodzie, to będziesz musiał pokombinować, aby zająć się czymś innym”. Poza tym przyjąłem jednoznaczną zasadę, że w moim życiu zawód nie będzie sprawą numer jeden, że mnie w całości nie pochłonie.

 

To rzadkie o aktorów, zwłaszcza mężczyzn…

To prawda, ale do tej pory jestem szczęśliwy, że tak wybrałem. Z tego powodu nie chodziłem „po prośbie”, żeby coś zagrać. Dlatego też to miejsce na półce aktorskiej, jakie zajmuję, jest wynikiem mojego wyboru, choć mógłbym być znacznie wyżej. Zależało mi na tym, by być aktorem potrzebnym i udało mi się. Nigdy nie zależało mi na specjalnych luksusach, nigdy nie uległem cywilizacyjnej presji posiadania coraz więcej coraz lepszych przedmiotów, bo w tym ginie sens, istota życia. Udało mi się też zachować niezależność sądów, krytycyzm w stosunku do siebie. Traktując zawód jako typową profesję, miałem zwyczaj zdecydowanego i jasnego stawiania spraw finansowych, nie wstydziłem się pytać o pieniądze za pracę. W moim życiu tak się złożyło, że przez półtora roku pracowałem z powodzeniem w biznesie, jako menedżer w firmie amerykańskiej, gdzie miesięcznie zarabiałem więcej niż na teatralnych etatach przez rok.

 

Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Sankcje dla Izraela

Następny

Drugie, a może piąte wygnanie

Zostaw komentarz