Amerykański sen przeradza się stopniowo w amerykański koszmar. Dlaczego?
Kraj, który był symbolem nieograniczonych szans, stał się miejscem, gdzie awans społeczny jest o wiele trudniejszy niż w Europie, a kredyty studenckie to kula u nogi ciążąca na dziesięciolecia. Amerykańska socjologia za jeden z najważniejszych wskaźników zdrowego społeczeństwa uznaje ruchliwość społeczną (social mobility), czyli szanse awansu. Z badań nad dynamiką dochodów Amerykanów przeprowadzonych przez Michaela D. Carra i Emily E. Wiemers, dwójkę ekonomistów z University of Massachusetts w Bostonie, wynika, że ktoś, kto w wieku lat 20 mało zarabiał, najprawdopodobniej pozostanie już biedny do końca życia. Z roku na rok maleją szanse awansu zawodowego Amerykanów. I nie pomaga w tym awansie nawet zdobywanie okupionego kredytami wyższego wykształcenia.
Poczucie zagrożenia
Malejące szanse awansu to zaprzeczenie słynnego amerykańskiego snu, który głosił, że wystarczy chcieć, a Ameryka daje szansę błyskotliwej kariery, sukcesu. Zauważa to też amerykański noblista w dziedzinie ekonomii, Joseph E. Stiglitz, pisząc, że równość szans w Stanach Zjednoczonych staje się coraz mniejsza. „Mniejsza niż była kiedyś i niż dziś jest w innych krajach, w tym również w krajach starej Europy” .
Nawet klasa średnia ma dziś raczej poczucie zagrożenia niż pewność awansu. Amerykańskie rodziny zaliczane do klasy średniej wciąż żyją na granicy bezpieczeństwa finansowego. Z najnowszych badań przeprowadzonych przez instytut Pew wynika, że statystyczna rodzina dysponuje zapasami gotówki zastępującymi dochody z zaledwie 21 dni pracy. Wprowadzone przez Ronalda Reagana (Reaganomics) II) czyli deregulacja i finansjalizacja gospodarki III) sprawiły, że symbol amerykańskiego marzenia, dostatnia i pełna optymizmu klasa średnia, znana z pogodnych filmów lat 60. i 70., tonie w długach i ledwo wiąże koniec z końcem. A przede wszystkim kurczy się, tworząc przepaść między szybko bogacącą się elitą i pauperyzującymi się ustawicznie masami.
W Stanach ludzie coraz ciężej i wydajniej pracują, zarabiając coraz mniej. Według danych przedstawionych przez Economic Policy Institute, od roku 1973 wzrost produktywności w Stanach Zjednoczonych zaczął drastycznie wyprzedzać wzrost wynagrodzeń. Od tego czasu podniosła się o 72,2 procent, natomiast godzinowa płaca pracownika zatrudnionego w sektorze prywatnym wzrosła jedynie o 9,2 proc., przy uwzględnieniu wskaźnika inflacyjnego. Oznacza to, że, mimo iż Amerykanie pracują wydajniej niż kiedykolwiek, owoce ich pracy są zagarniane przez właścicieli przedsiębiorstw.
Obietnica
Trump, w swoim badziewnym stroju, z wiejską typową dla Rednecków („czerwonych karków” – czyli coś jak nasze rodzime „ćwoki”) elegancją, jest symbolem amerykańskiego sukcesu. Prosty, nieoduczony lud amerykański identyfikuje się z nim ze względu na jego wygląd, prostackie zachowanie i język, ale przede wszystkim dlatego, że taki człowiek potrafił zostać multimiliarderem. I mało kto chce pamiętać, że urodził się i wychował w rodzinie multimilionerów. Tak, więc jego kariera jest raczej zaprzeczeniem niż potwierdzeniem amerykańskiego snu „od pucybuta do milionera”, bo sam Trump zapewne nigdy nie pucował nawet własnych butów. Od tego miał służbę.
Na korzyść nowego prezydenta USA przemawia fakt, że zamiast roztrwonić rodzinną fortunę, miliony zamienił w miliardy, tworząc prawdziwe imperium finansowe. Duża część Amerykanów uznała, więc że człowiek, który dobrze kieruje swoim biznesem, równie dobrze poprowadzi kraj i odbuduje znikający American Dream. Ponieważ jednak chciwy miliarder nie ma najmniejszego zamiaru naruszać niesprawiedliwego i skrajnie nierównego podziału dochodu narodowego, źródeł nowego dobrobytu i stabilizacji finansowej Amerykanów szuka we wrogiej i agresywnej postawie wobec otaczającego go świata. W tej logice mieści się zarówno powstrzymanie imigracji zarobkowej z Meksyku murem, za który Meksyk ma zapłacić, jak ograniczenie wydatków na zapewnienie bezpieczeństwa sojusznikom z Europy i innych części świata. Odbudowaniu dobrze płatnych miejsc pracy w amerykańskim przemyśle ma też służyć zapowiadana wojna handlowa z Chinami, itp.
Człowiek o mentalności czyściciela kamienic
Świeżo upieczony prezydent doszedł do swojej obecnej pozycji 324. na liście najbogatszych ludzi na świecie na rynku nieruchomości, gdzie na porządku dziennym było deptanie słabszych, eksmisje biedaków i odbieranie coraz to nowych terenów pod zabudowę lokalnym wspólnotom. Sądzi więc, że równie egoistyczna i agresywna postawa wobec wszystkich nieamerykanów przyniesie Ameryce sukces i dobrobyt kosztem świata zewnętrznego. Amerykański imperializm, wojny wywoływane dla korzyści ekonomicznych jankeskich koncernów mają teraz szczerą twarz Donalda Trumpa, który bez ogródek mówi, że tortury w wojnie z terroryzmem są ok i w ogóle nie udaje, że będzie propagował na świecie demokrację i prawa człowieka. Stąd nie ma żadnych zahamowań przed sprzymierzeniem się z Rosją Putina, która tak jak on przedkłada nagą siłę nad retorykę demokratów.
W ten sposób pozbawia USA ich najważniejszego oręża, znanego jako soft power, czyli miękka siła. Ameryka stosowała ją do kolonizowania umysłów, przywdziewając piórka obrońcy wolności i praw człowieka. Jeżeli to odrzucić, to rzeczywiście muszą wystarczyć same mięśnie, w tych Ameryka nie ma aż tak wiele. Zaraz po II wojnie światowej PKB USA stanowiło ponad połowę światowego dochodu, podczas gdy obecnie niewiele ponad jedna czwartą. Nie znaczy to, że gospodarka amerykańska nie rośnie, mimo rosnącego rozwarstwienia. Sęk w tym, że inne gospodarki rosną szybciej.
Na czele największego światowego mocarstwa stanął człowiek o doświadczeniu i mentalności czyściciela kamienic. Świat, z którym się przyjdzie mu zmierzyć i któremu rzuca otwarcie wyzwanie nie składa się jednak wyłącznie z ubogich, bezbronnych lokatorów.