Ciężkich czasów doświadcza polskie państwo jako instytucja harmonizująca trwanie i rozwój wspólnoty narodowej. Stało się ono żerowiskiem pisowskiej trupy ludzi, którzy mogą wszystko… zepsuć. Ich styl rządzenia uderza bezpośrednio w autorytet państwa, kompromituje je nadużyciami prawa, prywatyzacją wspólnych zasobów, toporną propagandą. Ale problem jest poważniejszy, bo jego ogólnospołeczne funkcje podważa też późny wnuk Herberta Spencera – Sławomir Mentzen, small-biznesmen, zręczny marketingowo kuglarz, talib wolnego rynku i wolnego wyboru.
Co gorsza, wiedzie młodych na pokuszenie biznesowej kariery w polskim peryferyjnym kapitalizmie. Ale drogą przedsiębiorcy może dojść do bogactwa i władzy dwóch, trzech na stu powołanych. Co z resztą i co dalej z państwem? Trwa przedwyborcza młócka cepami marketingu. Wśród retorycznych plew giną ziarna argumentów w najważniejszej kwestii: jak rozwiązać polski problem milenium – raz większego, raz mniejszego zacofania w stosunku do centrum cywilizacji.
Rynek ma granice
Herbert Spencer, angielski filozof i socjolog, był zajadłym zwolennikiem wolnej, nieskrępowanej żadnymi normami przedsiębiorczości. To on zainspirował darwinowską koncepcję walki o byt najsilniejszych. Ale bezpośrednią inspiracją bajek o wolnym rynku rodzimych zwolenników dżungli społecznej jest austriacka szkoła ekonomii (Carl Menger, Ludwig von Mises, Friedrich August von Hayek). Nie ma tu społeczeństwa, są produkujące i konsumujące jednostki. Mają one zdolność podejmowania autonomicznych wyborów, co i jak produkować oraz co i kiedy konsumować. Człowiek dążący do sukcesu działa w warunkach konkurencji z innymi. Konkurencja ta rodzi niepewność i nieprzewidywalność skutków. Rodzi tym samym ryzyko, ale też i nowe szanse zysku. Radzenie sobie z nim to istota przedsiębiorczości, w praktyce nieustanna czujność na sygnały rynkowe.
W agitacji Mentzena funkcja przedsiębiorcy sprzęga się z prywatną własnością środków gospodarowania. Przedsiębiorcy muszą przecież płacić za błędne decyzje. Płacą bankructwem. W przeciwieństwie do odważnych indywidualnych przedsiębiorców i inwestorów firmy publiczne nie bankrutują, mają też miękkie ograniczenia budżetowe.
Dlatego działają mniej efektywnie, wręcz szkodzą pozostałym uczestnikom rynku. Szkodzi zwłaszcza państwo. Może ono tylko zaburzać spontaniczny ład. Ten zaś tworzy równowagę miedzy zasobami a potrzebami jednostek. Jak głosił wolnorynkowy patriarcha Friedrich August von Hayek, „tylko w warunkach konkurencji można poznać niezbędny koszt wytworzenia jakiegoś dobra”. I tylko te warunki zapewniają efektywną alokację społecznych zasobów, tym samym dobrobyt społeczny. I komu to przeszkadza?
Ale jeśli spojrzymy na przeszłość gospodarki kapitalistycznej, to granice wolnej przedsiębiorczości się kurczyły, choć biznes zawsze stawiał zaciekły opór. Najpierw długo bronił „swobody zawierania umów” z pracownikami. Swobodę tę ograniczyło w 1819 r. państwo angielskie, zabroniło bowiem zatrudniania dzieci poniżej 9 lat. Trochę starszym ograniczało pracę do 12 godzin dziennie. Później oburzał ich zakaz handlu ludźmi, bronią, narkotykami, nawet ludzkimi organami.
Za to nie oburzało angielskich pionierów wolnego rynku zmuszanie społeczeństwa chińskiego do „konsumpcji” opium. W inny sposób nie potrafili zrównoważyć bilansu handlu herbatą – tak wówczas popularną używką, zwłaszcza o 5 po południu. Oburzały ich licencje konieczne do tego, by wykonywać zawody zaufania społecznego: lekarzy, prawników, bankowców, obecnie nawet maklerów. Do histerii doprowadza ich minimalna płaca, przepisy zawierania i rozwiązywania umowy o pracę. Wolną przedsiębiorczość ubezpieczają finansowane przez nich różne pseudonaukowe think tanki, jak Cato Institute, Heritage Foundation, Fraser Institute. Składają one donosy na państwa, które utrudniają Doing Business. A państwa robią to w imię ochrony pracy, jakości życia, homeostazy planety. Ale kiedy nałożą one, nawet skromne, ograniczenia na suwerenną przedsiębiorczość stają się „socjalistami”. W języku fundamentalistów rynkowych to etykieta wroga nr 1. Jak stwierdza demaskator wolnorynkowej mitologii, koreańsko-angielski ekonomista Ha-Joon Chang, nie ma naukowych granic rynku, a „historia kapitalizmu to w istocie ciągła walka o granice rynku”.
Nie ma się też co chować za autorytetem doktora ekonomii. W tym wypadku to tylko kolejny stopień edukacji wyższej, bez praktyki dydaktycznej i badawczej.
A zresztą ten rodzaj aktywności publicznej to w 95 procentach zdrowy rozsądek, podpowiadający, jak osiągać zysk. Nie przypadkiem bankierzy szwedzcy przyozdobili ją tzw. ekonomicznym noblem. Jest zatem tylko praktyką społeczną, o tyle groźniejszą niż pozostałe, że poszerzanie domeny rynku zapewnia większą władzę tym, którzy na wejściu mają więcej kapitału i majątku, zgodnie z zasadą ” jeden dolar jeden głos”. Dzieje się tak dlatego, że „konkurencyjna gra rynkowa” przynosi największe korzyści tym, którzy mają na starcie największy majątek i największe dochody. Najlepiej wybrać sobie rodzinę miliardera.
Kiedy rynek jest niesprawny
Kryzysy gospodarki biorą się oczywiście z tego, że nie wszędzie zapanował wolny rynek, choć swego czasu było blisko w Chile. Ale w rzeczywistości rynek jest ułomny i niekompletny. Mechanizm cenowy, który nim rządzi zawiera luki. Nie wycenia np. ubytku zapasu dóbr rzadkich, surowców i minerałów; pomija efekty zewnętrzne dla środowiska i potrzeby przyszłych pokoleń. Czyżby one nie chciały mieć domu, dwóch samochodów przed nim, a także latać samolotem na wakacje? Ponadto Mentzen rozmija się z realiami współczesnego kapitalizmu.
Wielkie korporacje to obecnie „zracjonalizowane organizacje biurokratyczne”. Organizują one łańcuchy produkcji obiegające w różne strony cały glob. Dominuje sektor inwestorów-spekulantów. Zrzeszają się oni w sieć powiązanych instytucji: banków, towarzystw ubezpieczeniowych, funduszy emerytalnych, inwestycyjnych. Aż w 80 proc. zarządzają nimi profesjonaliści, którzy nie ponoszą osobistej odpowiedzialności za straty materialne. Np. w USA trzy czwarte inwestycji Amerykanów jest w ich rękach.
Nie ma praktycznie bankructw wielkich operatorów pieniężnego kapitału. Pierwsze koło ratunkowe dla bankrutujących amerykańskich banków podczas kryzysu 2008 r., rzucił prezydent Bush-junior. Było ono warte 700 mld dolarów. Także koncept racjonalnego egoisty w postaci homo oeconomicus nie zgadza się z empiryczną wiedzą o ludzkich strategiach zachowania.
Ludzie, jak pokazała to np. katastrofa w Czarnobylu, potrafią poświęcać własny interes, aby zwalczać niesprawiedliwe normy zachowania, np. powszechny jest zwyczaj „karania zdrajców”. Nie tylko egoizm, ale też uwarunkowany genetycznie zmysł sprawiedliwości, zdolność do altruistycznej współpracy, łatwość nawiązywania stosunków kooperacji. Homo oeconomicus to, jak wskazuje nazwa, tylko produkt zideologizowanej ekonomii głównego nurtu.
Na dodatek, ludzie, których eksploatował nadmiernie System, mogli wywierać nacisk na państwo, żeby ograniczało nierówności i niesprawiedliwość rynku. W tym kontekście umacnia więź pokoleniową repartycyjny system zabezpieczenia starości. Temu też służy rozbudowa sektora usług publicznych, nawet nacjonalizacja strategicznych przedsiębiorstw. Może ona prowadzić do bardziej sprawiedliwego podziału majątków i dochodów. Może też być środkiem ochrony miejsc pracy czy redukcji bezrobocia.
Nowy interwencjonizm
Największą szkodę wyrządza konfederat swoją swawolną gadką rodzimemu państwu. W sytuacji tu i teraz tylko ono może być promotorem i sponsorem przemian strukturalnych narodowej gospodarki, by była bardziej konkurencyjna. Jak kiedyś japońskie MITI, a obecnie amerykańska DARPA. Jednak nie może to być oczywiście tekturowe państwo fircyka w zalotach i jego obajtków. Polskiemu państwu brak instytucji programowania strategicznego, odpowiednio usytuowanej w strukturze administracji publicznej.
Taką sztabową instytucję – organ planowania długookresowego na szczeblu rządu, zlikwidowano „pochopnie i bezmyślnie” w 1991 r. Zbytnio się kojarzyła z realnym socjalizmem. Tak patrzy na sprawę najwybitniejszy w Polsce praktyk i teoretyk polityki przemysłowej prof. Andrzej Karpiński. Kto w tej sytuacji może opracować potrzebną strategię jakościowej przebudowy peryferyjnej gospodarki bieda-firm, taniej pracy, niskich podatków, poddostawców i montażystów na potrzeby zagranicznych korporacji?
Dotychczasowe inicjatywy rządzących to tylko hasła na bilbordy: narodowy elektryk Izera, polski grafen, CPK …. To tylko pijar dla tutejszego kretyna i miejscowej idiotki, a nie droga do kolejnej modernizacji. A Polska nadwiślańskich liberałów to kraina bieda-biznesu: małych firm zatrudniających mniej niż 10 osób, trochę mniej niż we Włoszech i trochę więcej niż w Portugalii. One nie są i nie będą konkurencją dla zagranicznych firm przemysłowych w nowoczesnych gałęziach gospodarki. Produkcja o charakterze montażowym stanowi aż 20-22 proc. całej produkcji przemysłowej.
To niestety pierwsza i najniższa faza cyklu produkcyjnego i podażowego. We współczesnym wyścigu technologicznym w superkomputerach, robotyce, inżynierii materiałowej, biotechnologii, sztucznej inteligencji, nanotechnologii w 37 z 44 obszarów o największej perspektywie innowacji mają chińskie uczelnie i placówki naukowo-badawcze (E. Bendyk, Polityka nr 15/2023). Tu się rodzą patenty.
Ale państwo chińskie inwestuje w naukę 2,5 proc. swojej rocznej nadwyżki, w sumie: 443 mld dol. Fundusze te powiększają potencjał naukowo-badawczy kraju, rozbudowują nowoczesną infrastrukturę eksperymentalną, wspierają prace wdrożeniowe i innowacyjne.
Jak na tym tle wygląda zaplecze polskiego bieda-biznesu Mentzenów, z jednoprocentowymi wydatkami na naukę, w tym 55 mln złotych powędrowało na konto 26-letniego kelnera. Nawet społeczeństwo niechętne rządowi federalnemu przeznaczyło ostatnio, decyzją prezydenta Joe Bidena, 645 mld dol. na trzy sektory przemysłu: zielonej energii, samochodów elektrycznych i półprzewodników. Kto w Polsce wybuduje elektrownię atomową! Przykłady państwa izraelskiego, południowokoreańskiego czy fińskiego wskazują drogę. W tych i innych krajach państwo przejmuje część kosztów inwestycji w nowoczesne technologie przemysłowe, w przemysły nowo powstające.
Zdaniem prof. Andrzeja Karpińskiego, ” doświadczenie światowe wskazuje, że w żadnym kraju rozwój przemysłów wysokiej techniki nie dokonał się bez aktywnej roli i pomocy państwa i rządów”. Może ono współfinansować nawet 30 proc. łącznej wartości inwestycji, dawać ochronę patentową, użyczać pożyczek na obiecujące projekty wdrożeniowe, preferencyjnie opodatkować wydatki na zakup projektów i wyników prac naukowych. I przede wszystkim tworzyć konsorcja z udziałem kapitałów o różnej własności: prywatnej krajowej i zagranicznej, instytucji badawczych, samorządowych, komunalnych czy nawet spółdzielczych. Drogę wskazuje konsorcjum AIRBUSa.
Ta powracająca rola państwa w kontekście kryzysu planetarnego zapowiada kres liberalnej utopii. Nawet światowy organ fundamentalizmu rynkowego The Economist, zauważył, że „świat wkracza w nową erę, erę interwencjonizmu”. Sławomir Mentzen hałaśliwie kroczy pod prąd. Dołącza do swoich przodków: warcholskiego szlachcica czy samowładnego magnata I RP. A krajowi potrzeba takich reformatorów jak Ksawery Drucki-Lubecki, Stanisław Staszic, Stanisław Szczepanowski czy człowiek czynu, jakim w II RP, a później w Polsce Ludowej był Eugeniusz Kwiatkowski.
Tylko tacy mogą sformułować politykę reindustrializacji polskiej gospodarki, a następnie przełożyć ją na język prawa i ładu instytucjonalnego. A do wykorzystania jest bogate instrumentarium państwa: strategia, prawo, wspólne fundusze, współpraca na szczeblu UE i na poziomie globalnym. Tacy przywódcy są szczególnie potrzebni wspólnocie, która zawierza opiekę nad swoją przyszłością zdalnemu i poziemskiemu kierownictwu. I jest z tego dumna.