20 marca 2025

Imieniny: Angeliny, Hugoa, Katarzyny

loader

Bitwa o fotel

Wybory parlamentarne są znacznie trudniejsze organizacyjnie, ale jednocześnie mniej podniecające dla „ludu”, niż wybory prezydenckie. W parlamentarnych obywatel nie ogarnia całości, wybiera tylko jednego lub kilku posłów ze swego okręgu. Dopiero po wyborach zobaczy zdjęcia i filmy całości i będzie się dziwił, że inni obywatele wybrali jakichś wąsatych, rozczochranych, grubych i często źle mówiących po polsku. A na okrasę trochę kobiet – w większości źle ubranych i kłótliwych.

Wybory prezydenckie – to jest dopiero show wyższej klasy. Każdy obywatel jest w stanie obejrzeć dokładnie wszystkich kandydatów. Jak jest bardziej dociekliwy, to może pojechać na jakieś spotkanie, zadać pytanie, krytycznie ocenić dotychczasową karierę. Czuje, że ma swój udział w tych wyborach i nawet zaczyna wierzyć w demokrację.

Moda na kandydowanie

W naszych tegorocznych wyborach prezydenckich lista kandydatów zaskakująco się rozrasta. Na spotkaniu Rady Sklerotyków zgodziliśmy się, że na finiszu może być nawet ponad 10-ciu chętnych do zajęcia fotela polskiego prezydenta. Usiłowaliśmy sami sobie wytłumaczyć, skąd taki popyt i moda na to stanowisko.

Doszliśmy do wniosku, że do rozszerzania chęci zajęcia tego fotela przyczyniła się znacząco ostatnia prezydentura. PAD był przecież mało znanym zwolennikiem Pisu, jakby wyciągniętym z kapelusza Jarosława. Ale intensywna kampania wyborcza, dyscyplina wewnątrzpartyjna i uwielbianie prezesa przez część narodu spowodowały, że wygrał wówczas bitwę o ten fotel. Wielu ludzi o niezaspokojonych ambicjach toczy dzisiaj wewnętrzną walkę i zapewne myśli, że „przecież nie jestem gorszy, mam nawet większe doświadczenie w prowadzeniu dużych organizacji, mówię nieźle po anielsku i rosyjsku, otwarcie popieram jedną z partii politycznych”.

Ostatnia prezydentura uświadomiła też wielu potencjalnym kandydatom, że prezydent nie musi być (i nie jest) wszystkowiedzący. Każda jego decyzja jest przygotowywana przez sztab doradców i recenzowana przez zewnętrznych specjalistów. Prezydent – w przeciwieństwie do premiera – rzadko musi się spieszyć. System prawny jest dla niego łaskawy, z reguły daje mu czas na spokojne analizowanie przygotowywanej decyzji, wypicie paru kaw z ekspertami i doradcami.

Tęsknota i nominacje

Zdaniem Sklerotyków drugim zespołem motywów powodujących zwiększony popyt na tytułowy mebel jest tęsknota za władzą. Tęsknią na ogół ci, którzy już mają lub mieli jakąś mniejszą władzę, bardzo im się podobało dyrygowanie ludźmi i ich uległość, a także nieustanne objawy prawdziwego lub udawanego szacunku. Mają też grono wielbicieli składające się z rodziny i przyjaciół, które docenia jego (albo jej) zdolności i „wartość rynkową”. Oni go namawiają do kandydowania, bo „oczami duszy” widzą, jak wówczas wzrosłaby ich pozycja i związane z nią dochody. Hamowałem zbyt ostrą dyskusję na ten temat, bo jednak czasem dostrzegam w otoczeniu kandydatów osoby, które angażują się w ich poparcie szczerze wierząc, że byłoby to dobre dla kraju.

Mniej uwagi Rada Sklerotyków poświęciła kandydatom, którzy włączają się do bitwy o fotel nie tylko z własnej ochoty, ale głównie z namaszczenia przez partię polityczną lub inną rozbudowaną grupę społeczną. Taka nominacja wydaje się zresztą najbardziej właściwą, ale też może być myląca. Czasem partia rzuca do walki swojego kandydata, ale uważa, że naród bardziej czeka na kandydata bezpartyjnego, ostatnio nazywanego „obywatelskim”. Nieustanne zaprzeczanie zrozumiałej dla wszystkich zależności kandydata od określonej partii jest, niestety, nie tylko śmieszne. Świadczy bowiem o lekceważeniu społecznej inteligencji.

Czasem tak bywa, że takie lekceważenie jest początkiem naturalnego porodu autokracji i dyktatury. Określony aktywista tej partii zdobywa taką przewagę intelektualną, iż jego głos staje się niemal rozkazem. W ostatnich 100 latach taką przewagę zdobywali w państwach europejskich głównie szefowie partii prawicowych o narodowo–socjalistycznym zabarwieniu. Nie wypada nawet o nich wspominać, chociaż część naszego ludu też ma obecnie idola, którego poglądy i słowa są dla nich niemal święte.

Celebryci

Wymienione dotychczas motywacje aktywnego uczestnictwa w bitwie o prezydencki fotel nie wyczerpują jednak problemu. Jest jeszcze znaczna część obywateli, sądzę, że minimum 20%, która po prostu chciałaby być celebrytą. Nie jest dla nich najważniejsze, jaki będzie powód osiągania tej pozycji społecznej, nieustannego otaczania przez grono wielbicieli, łatwości nawiązywania bliskich kontaktów z płcią odmienną, zapraszania i płacenia przez media. W latach młodzieńczych próbowali niemal wszystkiego. Ale nie udało im się zostać prawdziwie popularnym aktorem, piosenkarzem, tancerzem, łyżwiarzem, bokserem, skoczkiem narciarskim, ani nożnym piłkarzem. Nawet sami przed sobą do tego się nie przyznają, ale „bycie” prezydentem imponuje im najbardziej właśnie dlatego, że niejako automatycznie staje się on bardzo ważnym celebrytą. Ma wprawdzie pewne ograniczenia wynikające z konieczności utrzymywania możliwie nieskazitelnej czystości moralnej. Nie może na przykład trochę więcej wypić i pójść „w miasto” z panienkami, zamiast uświetniać patriotyczne czy kościelne uroczystości.

Szczerze mówiąc (ściślej – pisząc) nie dziwię się tej grupie kandydatów na kandydatów. Nie wszyscy Rodacy zdają sobie sprawę, że tradycje i chęci celebryckie Polska czerpie ze średniowiecza. Mieliśmy jednego z pierwszych i słynnych wówczas międzynarodowych celebrytów – Zawiszę Czarnego z Garbowa, herbu Sulima. Zgłaszał się na niemal wszystkie turnieje rycerskie w zamkach królów państw europejskich – i chwalebnie je wygrywał. Brał też udział w ważniejszych bitwach, głównie z Turkami. Nie zabrakło go także w bitwie pod Grunwaldem, gdzie – podobno – zasłużył się specjalnie, broniąc sztandaru króla Jagiełły. Niektórzy kronikarze podziwiali też nagrody, jakie otrzymywał po wygranych turniejach. Nawet dzisiaj byłyby cenne. Na dworze Króla Węgier Zygmunta Luksemburskiego, z którym był zresztą w przyjacielskich stosunkach, otrzymał czarnego konia podkutego złotymi podkowami.

Jak widać z tej wyliczanki, każdy kandydat na prezydenta w Polsce może mieć wiarygodny motyw uczestniczenia w tej konkurencji. Nawet jak nie wygra, to przez sam fakt brania udziału w wyścigu do prezydenckiego fotela stworzy, albo umocni, swoją polityczną i społeczną pozycję. Będzie znany jako „były kandydat” uświetniający swoją obecnością różnego typu spotkania, wykłady, otwarcia, przecinanie wstążek itp.

Wiele ludzi odczuwa taką potrzebę. Mają widocznie taką konstrukcję psychiczną, która wymaga zaspokojenia chęci „błyszczenia” niemal za każdą cenę. Nie wszyscy jednak mogą być kandydatami na prezydenta, więc – jak sądzę – przy pomocy przyjaciół szukają innej drogi do tego, aby o nich mówiono. Podobno przedwojenny minister Józef Beck, powiedział kiedyś, że „Jest bardzo dobrze, kiedy mówią o tobie dobrze, jest trochę gorzej, jeśli mówią źle. Ale jest najgorzej, jeśli wcale nie mówią”.

Przypomniało mi się to powiedzenie niedawno, kiedy usłyszałem, że poważny działacz obecnej opozycji stwierdził, iż mamy teraz w Polsce zamach stanu. Dał tym dowód typowego wymyślania rzekomych faktów do potrzeb propagandowych swego środowiska. Ale nawet w tym środowisku spowodowało to więcej żartów niż przerażenia. Wszyscy względnie oczytani Polacy doskonale wiedzą, że w poprzednim stuleciu mieliśmy tylko jeden prawdziwy zamach stanu – czyli zamach majowy w 1926 roku, przeprowadzony przez Józefa Piłsudskiego i wierne mu oddziały postlegionowe. Jak niemal każde siłowe przerwanie funkcjonowania legalnie wybranej władzy nie był to zamach bezkrwawy. Kosztował życie 379 osób (i 1000 było rannych) w większości broniących legalnego rządu i prezydenta.

W historii Europy, Ameryki Południowej i Afryki zdarzały się wprawdzie bezkrwawe, gabinetowe zamachy stanu, ale jednak wymagające drobnych interwencji siłowych w budynkach parlamentarnych i rządowych. Mam nadzieję, że nawet takich unikniemy. Jedynym efektem informacji o nieistniejących zamachach, będzie tylko kompromitacja informatora.

Tadeusz Wojciechowski

(ur. 25 lipca 1925 w Warszawie) – polski ekonomista, menedżer i działacz państwowy, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, profesor zwyczajny, specjalizujący się w zakresie marketingu i ekonomiki przedsiębiorstw. Powstaniec warszawski i uczestnik II wojny światowej, podsekretarz stanu w Urzędzie Gospodarki Materiałowej (1976–1982). Pełnił funkcję rektora Wyższej Szkoły Zarządzania i Prawa im. Heleny Chodkowskiej. https://pl.wikipedia.org/wiki/Tadeusz_Wojciechowski_(ekonomista)

Poprzedni

Strachy na Lachy

Następny

Totalne zwycięstwo kapitału