9 grudnia 2024

loader

Bon vivanci, poważniacy i kobiety pracujące

Z trzynastką mistrzów ( w tym trzema mistrzyniami) polskiego filmu spotkał się i przeprowadził rozmowy Piotr Czerkawski. Formuła, jaką przyjął, to zachęta do swobodnych wspomnień i zwierzeń, do stworzenia własnego autoportretu. Są tacy, który ta formuła się nie spodobała, że przeprowadzający wywiad powinien docisną rozmówców. Kwestia gustu. Co do mnie, to wolę formułę zastosowaną przez Czerkawskiego.

Po pierwsze ujmujące jest to, że młody krytyk filmowy (rocznik 1989) nie uważa, że świat kina zaczął się od dnia jego urodzin, a nawet od chwili gdy osiągnął pełnoletniość i z satysfakcją wysłuchuje co do powiedzenia mają starzy mistrzowie i mistrzynie. Po drugie, nie ma kogo przyciskać ze śledczym tonem, bo nie mamy do czynienia z przestępcami ani ludźmi mającymi coś za paznokciami, ale z twórcami, którzy na miarę swoich możliwości i warunków w których żyli, często niełatwych, współtworzyli polską kulturę filmową. Po trzecie wreszcie, przyciskanie do muru wcale niekoniecznie przynosi pożądany „efekt szczerości”, bo rozmówcy często się usztywniają i zamykają. Dzięki swobodnej, towarzyskiej formule rozmów otrzymaliśmy ciekawe, a nieraz dowcipne autoportrety artystów, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Truizmem jest stwierdzenie, że rozmowy te są zróżnicowane w tonacji, w kolorycie. Nie może być inaczej, gdy tom rozpoczyna rozmowa z Jerzym Hoffmanem, a kończy z Markiem Piwowskim. Prawie rówieśnicy (trzy lata różnicy wieku), obaj bon vivanci, a jakże inni.
Hoffman, skoncentrowany jest na ujęciu biegu swojej kariery w ramach czasu historycznego, w którym przyszło mu żyć (m.in. doświadczenie zesłania syberyjskiego, studiów filmowych w stalinowskiej Moskwie czy przykry epizod z marca 1968 roku).
Piwowski, nie dotykający wątków historycznych, „komunizmu”, to człowiek i twórca który żył teraźniejszością, a malowniczość jego biografii stworzyła się z dala od „historii spuszczonej z łańcucha”, urodzony kpiarz, dowcipniś, ironista.
Trzeci „bon vivant” w tym gronie, to Kazimierz Kutz, skoncentrowany na swoim Śląsku, na erotycznych krotochwilach, rubasznych anegdotach, ale potrafiący popaść filmowo w ton patetyczny („Śmierć jak kromka chleba”).
Czwarty „bon vivant” w tym gronie, to Jerzy Gruza, nie tylko filmowiec, ale ostatnimi laty autor anegdotycznych, krotochwilnych, naprawdę zabawnych książek z życia świata filmowego, artystycznego i towarzyskiego w PRL. I taki jest też w tej rozmowie – filmom które zrealizował poświęca zaledwie kilkanaście zdań, anegdotom większość narracji.
Jedynym ze starych mistrzów, który nie jest dowcipnisiem i anegdociarzem jest Jerzy Antczak, poważny w tonie, ciągle uczuciowo związany z epopeją realizacji „Nocy i dni”, który z dumą opowiada także o swojej karierze amerykańskiej. Nieco od nich młodszy Krzysztof Zanussi zasadniczo anegdociarzem i dowcipnisiem nie jest, ale i tak sporo miejsca poświęcił swoim inteligentnym, zdystansowanym, autoironicznym uwagom o własnej twórczości.
W miarę jak czytamy wywiady z twórcami młodszymi (z grubsza) o dekadę od starych mistrzów, uderzają dwie cechy: mniejsza skłonność do anegdociarstwa (jesteśmy bardziej oddaleni od klimatu epoki Franza Fischera, w której tamci się urodzili) przejawiają roczniki czterdzieste: Janusz Kondratiuk, Wojciech Marczewski). Oni wydają się też mniej czuć spełnieni jako reżyserzy. Nakręcili znacznie mniej filmów niż starzy mistrzowie, mają na koncie mniej filmów emblematycznych, ich kariera była rwana, nieregularna. W wypowiedzi Marczewskiego, w którym po „Dreszczach”, „Zmorach” i „Ucieczce z kina „Wolność” niektórzy widzieli następcę Wajdy i Hasa w jednym, kariera skończyła się nagle, jakby przecięta nożem, przebija wyraźny ton goryczy niespełnionych nadziei na wielką karierę reżyserską.
W gronie „młodszych” tylko Janusz Zaorski – pewnie po części z racji rodzinnych filiacji ze środowiskiem filmowym, ale głównie dlatego, że jest urodzonym szydercą i to bez nadmiaru dobrotliwości – utrzymuje się w klasycznej poetyce anegdotycznej. Talent w tym względzie udowodnił skądinąd w bardzo zabawnej książce wspomnieniowej „Jaja, serce, łeb”.
Marek Piestrak, cząstkowo tylko spełniony polski mistrz filmowej, gatunkowej przygody i horroru („Klątwa Doliny Węży”, „Wilczyca”) imponuje pogodnym, pełnym dystansu stosunkiem do tego niespełnienia i do drwin jakie spadały na jego filmy, uważane za mimowolne parodie gatunku) i zaciekawia wspomnieniami z pobytu w USA i udziału w realizacji „Dziecka Rosemary” u boku Romana Polańskiego.
Odrębną jakość tworzą trzy kobiety w tym gronie: Agnieszka Holland, Magdalena Łazarkiewicz i Maria Zmarz-Koczanowicz, jedyna w tym gronie dokumentalistka. Kobiety opowiadają inaczej. Mniej w ich opowieściach anegdot, mniej „efektów”, mniej „masek” i „póz”, które momentami zdają się przybierać „królowie” z tej talii. Więcej tonu serio, więcej poważnego traktowania życia, pracy, poczucia misji i odpowiedzialności zawodowej, a także odporności na przeszkody, więcej prawdy o życiu.
O historii kina czasów PRL z tej książki niewiele się dowiemy, ale satysfakcja z asystowania przy barwnych, inteligentnych rozmowach zapewniona.

Piotr Czerkawski – „Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, str. 273, ISBN 978-83-8049-917-1

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

48 godzin sport

Następny

O mediach i demokracji

Zostaw komentarz