Czy pamiętacie tego dziwnego, drobnej postury jegomościa o ptasiej twarzy, w plażowej, płóciennej czapeczce na głowie, wygłaszającego w filmie „Rejs” Marka Piwowskiego, skrzekliwym głosem, z dziwną, sztuczną modulacją pseudofilozoficzne kwestie? To właśnie był Andrzej Dobosz, rocznik 1935, już wtedy felietonista i doktor filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, na którym doktoryzował się u Leszka Kołakowskiego. Pojawił się też w zabawnym epizodzie w filmie Janusza Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość”.
W 1974 roku Dobosz zamieszkał w Paryżu na długie lata, związał się z paryską „Kulturą” a gdy po transformacji wychynął do Polski, pojawił się równocześnie ze zbiorem felietonów pod tytułem „Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia”. Później ukazało się jeszcze kilka zbiorów jego tekstów, m.in. „Generał w bibliotece” a ostatnio, nakładem nieocenionego PIW, zbiór „Dni powszednie niepospolitych ludzi i 99 innych felietonów”, które na przestrzeni kilku dziesięcioleci ukazały się na łamach kilku tytułów prasowych.
Nie mam pewności, czy znakomite skądinąd teksty Dobosza można zaliczyć do klasycznego gatunku felietonowego. Felietony osnute są zazwyczaj wokół jakiegoś aktualnego zagadnienia czy zjawiska, społecznego, politycznego, kulturowego, obyczajowego, ekonomicznego. Teksty Dobosza osnute są zwykle wokół postaci, mają charakter dygresji biograficznych, zazwyczaj sięgają w przeszłość, przy czym spektrum postaci, osób – bo te są dla niego najważniejsze – którym swoje uwagi poświęca Dobosz jest bardzo rozległe czasowo i zróżnicowane gatunkowo, obejmuje figury najrozmaitszego autoramentu, od uczonych i pisarzy do polityków, działaczy, dziennikarzy, przy czym rozrzut czasowy obejmuje przestrzeń od XIX wieku poprzez międzywojnie aż czasy najnowsze. Jednak Dobosza jako felietonistę – zostańmy przy tej kwalifikacji – interesują też rzeczy, takie jak n.p. krzesła, szklanki czy, szczególnie często, bo to książkowy mól, książki. Z każdego z tych nawet najpospolitszych pretekstów potrafi wysnuć perełki finezji dyskretnego dowcipu. Serwuje też zazwyczaj prawdziwe „cymelia” faktów, detali, nieznanych, kapitalnych ciekawostek z trzeciego rzędu, które wydobywa, jak spod ziemi, podczas lektur domowych i bibliotecznych. Felietony są zazwyczaj formą opowiastki, ale Dobosz opowiastki snuje niezbyt często, raczej stylizuje swoje teksty na chłodne sprawozdania o stanie rzeczy. Jego teksty przypominają raczej suche relacje odnoszące się do rzeczy i stanów. Niewątpliwie ma upodobanie do stylizowania języka swoich tekstów na parodie rozmaitych form ekspresji, przy czym szczególne upodobanie znajduje w parodiowaniu rozmaitych postaci nowomowy. Mniejsza jednak o to, bo gdy Dobosz pisze o krzesłach czy szklankach, to wysnuwa z tego wnioski dalece poza nie wybiegające. Jest mistrzem przyrządzania „zupy na gwoździu” – z recenzji jakiejś mało atrakcyjnej, przyczynkarskiej, nudnej publikacji naukowej, wydanej z kilkudziesięciu egzemplarzach potrafi wysnuć iście oryginalne i brawurowe konkluzje. Forma stosowana przez Dobosza jest trudna do zdefiniowania. W zbiorze można znaleźć felietony zbliżone do klasycznych, są też jednak felietony-kolaże cytatów, felietony autobiograficzne i biograficzne, rzadkie felietony-miniopowiadania, a niespełna połowę objętości zajmują felietony formalnie będące recenzjami książek. To, co bardzo charakterystyczne dla Dobosza jako felietonisty, to, po pierwsze, brak u niego cech autorskiego narcyzmu, egotyzmu, co sprawia, że nie upaja się formą, nie czyni przed czytelnikiem popisów stylu, pozostaje w cieniu swoich zainteresowań i podejmowanych tematów. Po drugie, interesują go ludzie, zjawiska, zdarzenia i rzeczy, a nie on sam ze swoim jestestwem. Dowcip jaki wyłania się zza kadencji jego zdań, czasem parodiujący nowomowę czy język biurokratyczny, jest jakby mimowolny. To dowcip, który kryje się za kamienną twarzą. Stąd nazwano go swego czasu Busterem Keatonem polskiej felietonistyki. Wypada odnotować, że tom opatrzony jest przedmową i posłowiem. Zarówno autor przedmowy jak i posłowia do zbioru wykorzystali okazję napisania o edycji tekstów Dobosza do znęcania się nad nieistniejącą już od trzech dekad PRL. To znamienne dla wielu autorów o prawicowej proweniencji, że mimo upływu lat jakby nie zauważali upływu czasu. PRL jest dziś tylko bladym wspomnieniem, a oni dalej z nim walczą, jak Don Kichot z wiatrakami. Piszę to nie dlatego, że jestem apologetą PRL, bo jej wady pamiętam doskonale i poznałem je na własnej skórze, ale dlatego, że jeśli zredukujemy teksty Dobosza do kpin z PRL, to możemy je wyrzucić do lamusa, bo w takim razie mogą mieć wartość tylko archiwalną. Jeśli jednak czyta się je nadal z zainteresowaniem, jeśli nadal budzą w nas uśmiech, choćby tylko wewnętrzny, to dlatego, że odnajdujemy w nich coś znacznie ciekawszego niż drwiny z dawno już zdemontowanego ustroju społeczno-politycznego. Cenniejszą częścią obu tekstów jest próba znalezienia dla Dobosza-felietonisty miejsca z bogatej w wybitne indywidualności barwnej historii polskiego felietonu, od Bolesława Prusa po…. No właśnie, w tekstach i w indeksie padają rozmaite nazwiska, ale pominięci zostali tacy mistrzowie felietonu jak KTT czy Daniel Passent, bo mieli nieszczęście być zakwalifikowani jako ludzie PRL, bardzo nielubianej i traktowanej z integralną pogardą zarówno przez autorów wstępu i posłowia, jak i przez samego Dobosza. My na lewicy, w tym w „Trybunie”, nie jesteśmy tak małostkowi i kierujemy się przede wszystkim względem na jakość dzieła, a nie na filiacje ideowo-polityczne autora. Współczesna lewica tak ma, bo wyciągnęła wnioski z błędów dawnej przeszłości i od dawna nie stosuje cenzuralnych zapisów politycznych. Prawicowi autorzy powielają dawne błędy lewicy w PRL i sympatie, poglądy czy partyjną przynależność autora przedkładają nad ocenę ich dokonań. Albo zwyczajnie przemilczają nielubiane przez siebie nazwiska, jak niegdyś cenzura w PRL. Rzeczywiście, nie ma przesady w tym, że lubią chodzić w niektórych starych, znoszonych butach pozostałych po PRL. Dlatego tych czytelników, których, tak jak piszącego te słowa, drażni maniera wiecznego uszczypliwego „przywalania nieboszczce PRL” uprzedzam, że znajdą ich tu mnóstwo. Warto na nie wielkodusznie machnąć ręką, bo całość lektury jest tego warta.
Wróćmy jednak ad rem. Pomieszczona wyżej próbka zdefiniowania cech jego felietonistyki jest oczywiście bardzo ułomna i niepełna, głównie dlatego, że tworzywo przez niego wykorzystywane i stosowane przez niego techniki są bardzo zróżnicowane i trudno dla nich znaleźć jakiś wspólny mianownik, trudno poddać je jednolitej definicji i klasyfikacji. Omawianie cudzego felietonu, rozbieranie go na czynniki pierwsze, przypomina jedną z najzabawniejszych scen ze wspomnianego wyżej filmu „Rejs”, w którym, przypomnijmy, zagrał Dobosz. To scena, w której jeden z uczestników rejsu „własnymi słowami” naśladuje odgłos silnika auta, a także rżenie konia. Z tego powodu, aby poczęstować tych Czytelników, którzy dotąd nie zasmakowali felietonów Dobosza próbką ich smaku, przytoczę fragment jednego z nich: „Otóż kiedyś Słonimski w towarzystwie Witkacego i rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego – wszyscy lekko pod gazem – poszli w Zakopanem do kina. Witkacy objął w filmie rolę kobiecą i wykrzykiwał piskliwie: -Ryszardzie, Ryszardzie, czy stłamsisz mnie i porzucisz z dzieckiem? Nigdy – odpowiedział Słonimski basem – nie porzucę cię! (…) Towarzystwo zostało wyproszone z kina przy czynnej pomocy miejscowego policjanta. Przy wyjściu Witkacy postawił nagle sprawę na gruncie towarzyskim: – Pan nam się nie przedstawił.
Policjant stuknął obcasami i oznajmił, że nazywa się Pieniążek. Witkacy mruknął: Witkiewicz – Gucio dodał: – Zamoyski – a Słonimski, by nie obniżać lotu, przedstawił się: – Sienkiewicz.
Policjant był zasmucony: – To panowie mają u nas własne ulice, a nie umieją zachować się w Bioskopie?”.
Andrzej Dobosz – „Dni powszednie niepospolitych ludzi i 99 innych felietonów”, przedmowa Zdzisław Krasnodębski, posłowie Maciej Urbanowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020, str. 478, ISBN 978-83-8196-101-1