Laura Łącz sesja „Jesienna Rewia Gwiazd” Warszawa, 18 listopada 2005 r. fot. Cezary Piwowarski/ZOOM
Laura Ewa Łącz – ur. 25 października 1954 r. w Warszawie, aktorka teatralna, filmowa i pisarka. Absolwentka PWST w Warszawie oraz filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Występowała na deskach Teatru Polskiego w Warszawie. Otrzymała m.in. nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Wystąpiła w kilkudziesięciu filmach kinowych, telewizyjnych, serialach, przedstawieniach teatralnych i Teatru Telewizji. Wśród ról teatralnych m.in. Betsy w „Henryku VI na łowach” W. Bogusławskiego w reż. J. Rakowieckiego, Justyna w „Vatzlavie” S. Mrożka w reż. K. Dejmka (1982), Koryzanda w „Ja, Michał Montaigne” J. Hena w reż. J. Bratkowskiego (1984), Violetta w „Kordianie” J. Słowackiego w reż. J. Englerta (1987), Anabella w „Portrecie” S. Mrożka w reż. K. Dejmka (1987), siostra Maria w „Chłopcach” St. Grochowiaka w reż. M.Z. Bordowicza. W filmie m.in. „Kontrakt” K. Zanussiego (1980), „Tumor Mózgowicz” G. Dubowskiego (1984). W serialach: „07 zgłoś się”, „Układ krążenia”, „Polskie drogi”, „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, „Sherlock Holmes i doktor Watson” (lady Sarah Kindersley), „Klan”, „Kryminalni”, „Na Wspólnej”, „Ojciec Mateusz”. W Teatrze Telewizji m.in. w „Akcji „Szarotka”, A. Zakrzewskiego (Teatr Kobra), „Płaszczu” M. Gogola, „Wiejskim Sherlocku Holmesie” Wila Lipatowa. Jest autorką książek dla dzieci, m.in. „Sekret czarnego łabędzia”, „Spełnione marzenia” oraz „Bajki i wiersze na cztery pory roku”. Prowadzi Agencję Artystyczną „Laura”, która zajmuje się organizacją imprez artystycznych dla dzieci i dorosłych. Jest autorką książek dla dzieci, m.in. „Sekret czarnego łabędzia”, „Spełnione marzenia” oraz „Bajki i wiersze na cztery pory roku”.
Z LAURĄ ŁĄCZ rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Życiorys Pani, „dziewczyny ze Starego Miasta”, jak sama o sobie Pani mówi, dziecka pary aktorskiej, związany był przez wiele lat z Teatrem Polskim w Warszawie. Jak Pani wspomina ten czas?
Mogłabym powiedzieć, że grałam w tym teatrze przed własnym narodzeniem, bo moja mama, Halina Dunajska, będąc w ciąży ze mną, grała tam rolę Anieli w słynnym przedstawieniu „Ślubów panieńskich” w reżyserii Marii Wiercińskiej, a także Ewę w głośnych mickiewiczowskich „Dziadach” w reżyserii Aleksandra Bardiniego. Teatr ten miał wtedy markę najlepszego w Polsce, więc fakt, że dyrektor Leon Schiller zaangażował tam po szkole oboje moich rodziców, był dla nich ogromnym zaszczytem i wyróżnieniem. Rodzice byli aktorami Polskiego przez całe swoje zawodowe życie, aż po emeryturę. Także ja wybrałam po studiach ten właśnie teatr, choć miałam propozycje od Edwarda Dziewońskiego przyjścia do Teatru „Kwadrat” i od mojej ukochanej pani profesor ze szkoły teatralnej, Aleksandry Śląskiej do „Ateneum”. Teatr Polski reprezentował ten rodzaj repertuaru, który odpowiadał mi nie tylko najbardziej, ale mogę powiedzieć, że jedynie. Rozmawiam z wybitnymi kolegami i koleżankami, którzy podkreślają, że dziś za dużo jest rozmaitej lepszej czy gorszej, mądrzejszej czy głupszej awangardy, do której ze względów towarzyskich nie wypada się nie przyznawać, a za mało rzetelnej klasyki. Dziś co prawda w Teatrze Polskim pan Andrzej Seweryn próbuje realizować klasykę polską i obcą, ale podobno w nader ograniczonych ramach finansowych. Na szczęście jeszcze coś sensownego w tym względzie próbuje realizować Jan Englert w Teatrze Narodowym, ale nie wiem co będzie, kiedy on odejdzie, choć mam nadzieję, że to nigdy nie nastąpi (śmiech). Niestety, to co najbardziej kochałam w teatrze wyraźnie się kończy. To między innymi sprawia, że jestem od dawna na urlopie bezpłatnym w moim „rodzonym” Teatrze Polskim i raczej, w obecnym stanie rzeczy, nie mam niestety imperatywu, by tam powrócić. Mówię – niestety, ponieważ zawsze uważałam się za aktorkę przede wszystkim teatralną.
Jednym z atrybutów tego dawnego teatru była scenografia, która obecnie niemal zaniknęła…
Tak, gra się na ogół, na gołej scenie, w czarnych kotarach, przy ciemnych światłach.
Niedawno pojechałem do Lublina, do tamtejszego Teatru im. Juliusza Osterwy, na szekspirowskiego „Kupca weneckiego”, żeby w ogóle zobaczyć jakąś scenografię…
Bo na tzw. prowincji dyrektorzy liczą się jeszcze z widzem, który kocha taki teatr, w którym może zobaczyć piękną dekorację, scenografię i kostiumy. Na studiach należałam do tych adeptek, które dobrze nosiły klasyczne kostiumy, więc wróżono mi powodzenie w repertuarze kostiumowym, klasycznym. Niestety w filmie nie dane mi było zagrać takiej roli, a w teatrze to się niestety skończyło. I dla mnie i w ogóle.
Zagrała Pani w Teatrze Polskim bardzo wiele ról. Czy może Pani wskazać jakąś swoją rolę życia?
Tak, to była Roxana w „Cyrano de Bergerac” Rostanda, we wspaniałej scenografii Mariana Kołodzieja. Była to niezwykła inscenizacja w mniej więcej stuosobowej obsadzie. Grał cały zespół teatru, w barokowych kostiumach francuskich. Obsada była genialna. Tytułową rolę grał Krzysztof Chamiec. Młody Leszek Teleszyński świeżo po roli księcia Bogusława w filmowym „Potopie” grał Christiana, poza tym dziesiątki znakomitych aktorów, w tym moi rodzice. Roxana, to była rola marzeń dla każdej aktorki, a do tego wtedy zakochaliśmy się w sobie z moim późniejszym mężem Krzysztofem Chamcem. Był to więc dla mnie i magiczny czas i magiczny spektakl. Widzowie szli do teatru drzwiami i oknami, i to bez organizacji widowni, a sam spektakl uzyskał doroczną nagrodę „Warszawskiego Informatora Kulturalnego”, popularnego „WIK-u”. W tym okresie grałam też w „Sarmatyzmie” Zabłockiego w reżyserii Jerzego Rakowickiego czy Florę w „Panu Geldhabie” w reżyserii Jana Świderskiego. Ważnym przedstawieniem była też dla mnie „Ballada łomżyńska” Ernesta Brylla z piękną muzyką Czesława Niemena. To był wymarzony przeze mnie repertuar i złoty czas nie tylko dla Teatru Polskiego, ale w ogóle dla polskiego teatru. Pamiętam brawa, jakie otrzymywałam na wejście, za samo pojawienie się na scenie jako Flora w przepięknym kostiumie. Kiedy tuż po studiach weszłam w sześćsetne któreś przedstawienie „Na szkle malowane” Ernesta Brylla, to po podniesieniu kurtyny nad wspaniałą scenografią i góralskimi kostiumami rozlegały się z widowni burzliwe oklaski. Teraz człowiek przychodzi do teatru i widzi ciemne światła, czarne kotary i pustą scenę, jak w domu kultury, aktorzy grają Szekspira w gaciach i koszulkach typu t-shirt, z komputerem pod pachą. To już wolę to, co sama robię. Od lat prowadzę teatr amatorski „KARTA” w Karczewie, z bardzo ambitnym repertuarem, zdolnymi ludźmi. Udało się nam zorganizować kostiumy, jakich w niejednym zawodowym teatrze nie da się zobaczyć.
Pani rola Margit w „Kamiennych tablicach”, filmie według popularnej powieści Wojciecha Żukrowskiego była dla Pani szczególnie ważna?
Bardzo, także ze względu na trwający już mój związek z Krzysztofem Chamcem. Sam wyjazd na tak długo do Indii, wędrowanie od Delhi po Madras, był niezwykłą przygodą. Krzysztof miał pierwotnie grać inną rolę, ambasadora, ale w końcu zagrał mojego ukochanego, Jana.
Dlaczego zdecydowała się Pani na studia polonistyczne już po ukończeniu studiów aktorskich?
Rzeczywiście, kolejność była raczej niespotykana, bo odwrotnie takie przypadki dość często się zdarzały. Byłam dziewczyną ze Starego Miasta i kiedy z dziadkami chodziłam na spacery na Krakowskie Przedmieście, przechodziliśmy często przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Babcia mówiła mi wtedy, że kiedyś pewnie będę tu studiować. I rzeczywiście, po maturze złożyłam tam papiery na filologię polską i angielską. Wcześniej jednak zostałam przyjęta do warszawskiej PWST i już postanowiłam się nie wycofywać. Kiedy byłam w zespole Teatru Polskiego, zaczęłam pisać wiersze, głównie o miłości, jak to zdarza się młodym kobietom. Często też z okien Teatru Polskiego widziałam mury Uniwersytetu. I postanowiłam w końcu spróbować. Zdałam i zostałam przyjęta od razu na drugi rok filologii polskiej. Na studiach wyspecjalizowałam się w krytyce teatralnej i to właściwie mój drugi zawód, ale nie uprawiam go i nikogo nie krytykuję, choć po tym i owym mogła bym się „przejechać”. Był to dla mnie czas niezapomniany, który bardzo mile wspominam. Byłam osobą bardzo ambitną i starałam się rozwijać intelektualnie. To wszystko skończyło się w okresie mojej ciąży. I już potem nie wróciłam do tak intensywnych, ambitnych, rozwijających lektur.
Co Panią dziś najbardziej absorbuje, skoro nie aktorstwo?
Ogarnął mnie pracoholizm na innym polu. Założyłam Agencję Artystyczną „Laura” i ogromnie dużo pracuję w jej ramach: piszę wiersze i książki dla dzieci, słuchowiska radiowe, organizuję spektakle i imprezy, piszę do podręczników szkolnych, współpracuję z domami kultury, organizuję charytatywne pokazy mody, aktorskie zawody wędkarskie imienia mojego ojca, Mariana Łącza. Współpracuję przy powstawaniu e-booków, e-podręczników do języka polskiego. Wygrałam przetarg i muszę napisać do nich trzydzieści utworów, wiersze i opowiadania. Może to zabrzmieć dziwnie, ale trochę traktuję to wszystko jako porażkę życiową, choć odniosłam sukces finansowy. Chciałam bowiem być tylko aktorką i marzyłam, że kiedyś nie zejdę poniżej roli lady Makbet. Mój pracoholizm i intensywne zaangażowania pozaaktorskie trochę mnie już męczą i może coś zmienię w nowym sezonie, po wakacjach w Juracie, które corocznie spędzam w hotelu „Bryza” u Państwa Niemczyckich.
Napisała Pani szereg książek dla dzieci. Skąd wybór tej dziedziny literatury?
Może to kogoś zaskoczyć, ale nigdy nie było moim marzeniem pisanie dla dzieci. Pisałam głównie wiersze i felietony dla dorosłych. Odpowiedziałam jednak kiedyś na konkretne zamówienie i tak się samo potoczyło. Napisałam wiele bajek, opowiadań, wierszy, słuchowisk radiowych, ale piszę też na zamówienie, np. ostatnio „Abecadło ze zwierzątkami”. Jest na nie ogromne zapotrzebowanie, tym bardziej, że nie ma wznowień pozycji książkowych dla dzieci z dawnych lat, w tym z okresu mojego dzieciństwa.
Jak wspomnieliśmy na początku, była Pani dzieckiem aktorskiej pary i żoną Krzysztofa Chamca. Nie myśli Pani o poświęceniu im wspomnień?
O mnie i moich rodzicach, żyjącej mamie i nieżyjącym ojcu Marianie poświęcony jest rozdział książki Małgorzaty Puczyłowskiej, „Być dzieckiem legendy” . Ojciec był nie tylko popularnym aktorem, ale także świetnym piłkarzem ŁKS-u, warszawskiej „Polonii”, reprezentantem Polski. Natomiast na pewno tak wybitnemu aktorowi i silnej osobowości jak Krzysztof Chamiec też należałaby się książka biograficzna. Gdybym znalazła wydawcę, może podjęłabym się jej napisania, czy to w formie opowieści czy wywiadu ze mną o nim.
Jaki był Krzysztof Chamiec w życiu?
On był w życiu codziennym taki sam, jak na ekranie, na scenie. Bardzo męski, silny psychicznie, zrównoważony, trochę jak postać z westernu. Miał wyjątkowej barwy niski, męski głos, którym jednak nigdy się nie popisywał ani nie śpiewał.
Mnie kojarzył się z takimi typami aktorskimi jak Gary Cooper, John Wyane czy Burt Lancaster…
Kiedy przed śmiercią leżał ciężko chory w szpitalu, lekarze mówili: „Idziemy do naszego kowboja”. Miał w sobie szlachetną nonszalancję. Nie eksponował przy swoim nazwisku miana herbowego Jaxa, a był to sławny, stary ród szlachecki. Pytany dlaczego, machał z lekceważeniem ręką. Jego matka, Jadwiga Chamiec, była cenioną, popularną pisarką dla młodzieży, autorką wielu słuchowisk radiowych i powieści, które weszły do kanonu lektur szkolnych, takich jak „Trójkolorowa kokarda” czy „Cięższą podajcie mi zbroję”, powieść o młodości Adama Mickiewicza.
Dziękuję za rozmowę.