6 grudnia 2024

loader

Czas na język walki

fot. Pexels

W zbliżającej się kampanii politycznej w znacznie większym stopniu niż konkretne i szczegółowo rozpisane postulaty o charakterze „technicznym” liczyć będą się wyraziste, ostre hasła oraz umiejętności sterowania społecznymi emocjami. 

Techniczny, ekspercki żargon z programów oraz długich dokumentów partyjnych nie jest i nigdy nie był optymalnym sposobem komunikowania się. Polityka to język emocji, opowieść o walce, o przeciwnikach i zwycięstwach. Stąd prosto wynika, że lewica, której historia to przede wszystkim tradycje walki klasowej prowadzonej w imieniu wykluczonych i wyzyskiwanych musi wrócić do swoich korzeni i zradykalizować swój przekaz. Im więcej chłodnych głów mówiących tylko o powyborczej koalicji i projektach ustaw – tym mniej realnych i zaangażowanych emocjonalnie wyborców zainteresowanych głosowaniem na projekt, który nie potrafi się w sposób wyrazisty wyróżnić i zaprezentować.

„Twoi przodkowie zabili mnóstwo ludzi, my jesteśmy potomkami bohaterów”. – powiedział niedawno minister Przemysław Czarnek do członków komisji z Parlamentu Europejskiego, którzy analizowali wolność słowa w Polsce. Wielu ekspertów i dziennikarzy z oburzeniem odnotowało język, którym posłużył się polityk. Oczywiście z tym polemizować nie ma żadnego sensu. Jednakże dobrze zrozumieć coś jeszcze. Coś, co w tłoku i ogniu walki politycznej umyka lewicy oraz całej szerszej nawet opozycji. Język, którym posłużył się minister i język, którym posługuje się szerszy PiS, nie jest językiem skierowanym do ekspertów czy osób uprzywilejowanych, a nawet nie do tych, które zazwyczaj przyglądają się wydarzeniom politycznym. Jest to język spektaklu, mowa skierowana bezpośrednio do własnych wyborców oraz odbiorcy masowego. Jest to także przekaz skuteczny, bo działający na społeczne emocje, a także wykraczający poza bariery konwenansu, z formalnych i nużących z natury spotkań tworzący sytuację jarmarku oraz bitwy politycznej zarazem. I to działa.

Przeciętny wyborca nie posiada środków ani zdolności do szczegółowej i merytorycznej oceny programów wszystkich partii politycznych. Nie rozróżni więc konkretnych powodów, dla których lewicowy program mieszkaniowy jest lepszy (a jest) od programów mieszkaniowych innych partii. Będzie jednak wiedział z kim sympatyzuje, będzie znał swoje emocje i w wypowiedziach polityków będzie szukał potwierdzenia oraz woli walki na rzecz swojej wizji świata. Dlatego język techniczny i żargon specjalistów to w polityce za mało. Ograniczanie się do tego rodzaju języka wynika z niezrozumienia specyfiki polityki i politycznego rynku idei, w ramach którego wszystkim nam przychodzi działać.

Robotnicy dobrzy, burżuje złe

Często my sami przy tym dysponujemy nierealistyczną i życzeniową wizją historii. Autor słynnych dziesięciu dni, które wstrząsnęły światem i obserwator Rewolucji Październikowej John Reed swego czasu opisał swoje spotkanie z jednym z żołnierzy rewolucji. Próbując go pytać o teorię Marksa i szczegóły programu komunistycznego uzyskiwał od żołnierza tylko dwie proste formułki: „Robotnicy dobrzy, burżuje złe”. Podobna postawa była dość powszechna i stanowiła rzeczywistą miarę możliwości dla dużej części rewolucyjnego przecież wówczas proletariatu. To dopiero liberalna i kapitalistyczna perspektywa, w ramach której politycy zwracają się głównie do inwestorów, kapitału i elit stworzyła język i narracje polityczne o fetyszystycznie technicznym charakterze. W podróż tę liberałowie niestety zabrali też znaczną część dyskursu i polityk socjalistycznych i lewicowych, które przez to utraciły swą moc i język, o którym dziś powiedzielibyśmy, że jest „ludowy”, „populistyczny” lub „lepperowski”. A kiedyś był po prostu oddolny i robotniczy, nasz lewicowy.

Partie nowoczesnych metod politycznych i partie dojrzałe rozumieją, że bitwa polityczna to przede wszystkim bitwa na deklaracje, kreślenie linii podziałów oraz konkurs na to, kto silniej i przy pomocy bardziej zapadających w pamięć haseł zorganizuje wokół siebie rynek debaty społecznej. A mówiąc bardziej filozoficznie, jest to po prostu walka o charakterze głównie ideologicznym.

Właśnie dlatego Jarosław Kaczyński, czy Przemysław Czarnek i inni (uznawani często za bezrozumnych lub nieokrzesanych) politycy obozu władzy rzucają różnego typu radykalne i polaryzujące hasła. Są to wypowiedzi wypływające z wyrachowania, wypowiedzi czysto ideologiczne i w ten sposób skutecznie profilujące, ustawiające całą debatę. Chwilę potem cała reszta sceny komentariatu i większość opozycji budzi się i orientuje w tym, że jedynie ustosunkowuje się do ich tez i ustrojowo formacyjnych myśli – skądinąd z reguły celowo kontrowersyjnych, radykalnych i polaryzujących. Politycy ci opanowali te socjotechniczne umiejętności i weszli w posiadanie praktycznej wiedzy jak oddziaływać skutecznie i bez koniecznego powiązania teorii oraz ideologii z praktyką. Bo musimy pamiętać, że praktyka życiowa i baza (ekonomia) są oczywiście powiązane z myślą i społecznymi odczuciami, ale dopiero przez zapośredniczenie ideologiczne. Z tego powodu ludzie cierpiący narastającą biedę z powodu inflacji będą ją znosić, dopóki działać będzie na nich wyjaśnienie o wojnie prowadzonej z siłami lewackiej Brukseli czy jakiekolwiek inne zbieżne z ich własną wiarą i przekonaniami na temat natury świata.

Prymat polityki nad ekonomią to lekcja zbyt prędko przez lewicę porzucona. Zjawisko to doprowadziło do kryzysu języka obietnic politycznych, kryzysu politycznej wizji, kryzysu w konstruowaniu utopii i utraty możliwości emocjonalnego organizowania własnego elektoratu. Nie wszyscy jednak zapomnieli o tej – skądinąd genetycznie marksistowskiej – lekcji.

Dlatego o „wstawianiu z kolan” i „walce z globalizmem” uczą nas ludzie, którzy wewnętrznie i między sobą bezproblemowo mówią o sobie: „Tak, jesteśmy mafią”.

Skuteczność tej mafii polega na tym, że pojęła ona dystopijną myśl obecną w filozofii od starożytności: demos, czyli obecne masy są emocjonalne i reagują na emocje, podziały oraz radykalizm. Dodatkowo brutalność życia społecznego, ciężar pracy i codziennego wyzysku znajdują też swe odzwierciedlenie w pragnieniu znaczącej części społeczeństwa poszukującego wyrazicieli swoich (uzasadnionych przecież) frustracji. Nic dziwnego, że z badań często wyłania się obraz, zgodnie z którym najbardziej wykluczeni są najbardziej sfrustrowani i skłonni do radykalizacji. A język frustracji musi być językiem radykalnym, bezkompromisowym i niszczącym atmosferę kawiarnianej konwersacji ludzi z przywilejem.

 Ten kawiarniano-salonowy porządek (i estetykę) burzy PiS, którego członkowie to nomen omen przedstawiciele elit oraz ludzie, którzy genetycznie, swoim pochodzeniem i działaniem z faktycznym ludem pracującym miast i wsi mają bardzo niewiele lub prawie nic wspólnego. A jednak to oni przyswoili sobie część jego metody myślenia o świecie i zrobili to na tyle skutecznie, że ponad tym uchodzi im „granie tylko pod siebie”, bycie mafią i w ogóle najbardziej zepsutą i pozbawioną kompetencji elitą III RP.

Sieroty po realnym socjalizmie

Politycy PiS wiedzą też, że kapitał potrzebuje państwa i występują w roli jego właścicieli. To kolejne naśladownictwo praktyk realnego socjalizmu, kiedy władza socjalistyczna przedstawiała się w roli dobrego gospodarza i zarazem rzecznika ludzi pracy. Oczywiście PiS-owskie państwo nie jest ani socjalistyczne, ani nie buduje żadnej równości. Jednakże załatwia i sprawia przynajmniej wrażenie, że stawia opór siłom kapitału. A musimy wiedzieć, że sama praktyka ma małe znacznie na tle ideologii, która projektuje myślenie o rzeczach i ustawia cały dyskurs. Jest to porada, którą przyswoić musi każdy polityk. I która kiedyś bliska była socjalistycznemu aktywowi.

Z tego powodu nawet najlepszy techniczny program budowy mieszkań przez państwo czy projekt wdowiej renty może nie mieć znaczenia jeśli walka ideologiczna jest oddana lub przegrana: nikt w to po prostu nie uwierzy, bo programy praktyczne działają tylko wtedy, jeśli wierzymy w szerszą narrację ich autorów. Zwycięstwo programu musi być poprzedzone przez zwycięstwo i narzucenie własnej ideologii.

Ludzie w sposób naturalny i uniwersalny posiadają skłonność do traktowania innych swoją miarą. Nic więc dziwnego, że lewicowi politycy często będący technicznymi ekspertami mówią do wyborców i do mas tak, jakby przekonywali samych siebie lub swe (stosunkowo wąskie pod względami zainteresowań) bliskie otoczenie.

Tymczasem często nie jest to język skuteczny, propagandowo twórczy czy w ogóle zdatny do zapamiętania. Można rzec, że za dużo jest socjologii, za dużo programów a za mało idei, ideologii i zaangażowanej emocjonalnie opowieści na temat świata. Lewica cierpi też wyraźnie na niechęć i nieumiejętność celowego wywołania skutecznej i viralowej awantury. To oczywiście wymaga namysłu i, wbrew pozorom, świadomego, przygotowanego działania. Prawicy rzeczy i zjawiska tego typu nie wychodzą przypadkiem i nie jest też tak, że klub parlamentarny oraz partia mogą skutecznie działać bez swoich ekspertów, spin doktorów i sztabu kreatorów sytuacji politycznych.

Jeśli więc politycy PiS-u posługują się ordynarnymi słowami niczym Pyckal z gombrowiczowskiego Trans-Atlantyku, to robią to nie dlatego, że brak im podstawowego wychowania lub są ludźmi infantylnie pogubionymi, ale dlatego, że działają w precyzyjnym celu i na wyliczony efekt. Takiego wyrachowania, zdecydowania w organizowaniu pola dyskusji i zwyczajnego radykalizmu brakuje lewicy, która wciąż przede wszystkim boi się zarzutów o radykalizm i zbyt często celuje w bycie asystentem grzecznego, liberalnego mainstreamu. Lewicy, która historycznie i genetycznie była najlepsza w tym co teraz robi PiS, dziś natomiast ma wyraźne problemy z określeniem siebie w opozycji do systemu i konkretnych przeciwników. Konieczne jest więc zarówno odzyskanie swojego gniewu i narracji klasowej, ale i zdolności do diagnozowania najważniejszych napięć.

W żadnym razie nie chodzi oczywiście o to, by naśladować polityczne działania PiS-u, by kopiować faszyzującą estetykę upodlenia, odmawiać praw do istnienia całym grupom społecznym czy posługiwać się skrajnie zwulgaryzowanym językiem. A jednak język tej kampanii nie może być technicznym, programowym żargonem. Lewica musi też przejść do wcześniej określonej i centralnie kierowanej ofensywy, mieć głównego narratora i główną opowieść zamiast całych tuzinów programików i projektów ustaw, które niezależnie od tego, jak genialnie szczegółowe by nie były, nie wzbudzą żadnych większych emocji ani zainteresowań.

Za rogiem czeka też realistyczne wyzwanie, którym dla lewicy powinna być walka o odzyskanie przynajmniej części konserwatywnego elektoratu. Elektorat antyestablishmentowy i zarazem wyraziście prosocjalny to bowiem naturalny teren i grunt pod rozwój dla Lewicy.

Wiara w „obiektywną reformę” i nadzieje pokładane w zdolnościach ekspertów od naturalnego-technicznego rozwiązania problemów z teczkami pełnymi wszystko załatwiających projektów przynależą już do przeszłości. Polityka epoki spektaklu rządzi się zupełnie innymi prawami i regułami. Jest też dużo bliższa walce klas i bezkompromisowej walce o interesy świata pracy.

Dlatego czas narzucić swój temat, narzucić swoją opowieść i zbudować radykalną różnicę. Czas uczynić to właśnie w przestrzeni realnej bitwy ideologicznej, której kwestie programowe i techniczne są podporządkowane, ponieważ te w czasie kampanii bynajmniej nie stoją na pierwszym miejscu. I jeszcze raz: aby skutecznie zarządzać społecznymi emocjami i społecznym gniewem zacząć należy od diagnozy najważniejszych społecznych napięć! 

Tymoteusz Kochan

Poprzedni

Chodźcie z nami!

Następny

Bez Ukraińców ani rusz