Z ELŻBIETĄ JODŁOWSKĄ, aktorką estradową, piosenkarką, autorką tekstów rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Jaki zawód wpisała by Pani do ankiety personalnej?
Aktorka estradowa.
A aktorka komediowa, komiczka?Dlaczego nie.
Też może być. (śmiech)
Kiedyś chodziło się do kabaretów „na Jodłowską”, a potem chodziło się do „Rampy” na Jodłowską, choć także na Cembrzyńską czy Sienkiewicz. Spodziewała się Pani, że „Klimakterium i już” zrobi taką furorę?
Czy spodziewałam się? Do sfinalizowania projektu prowadziła mnie wyboista droga, ale w głębi duszy liczyłam, że się uda.
Na czym polegała ta wyboistość?
Najpierw opowiem o pomyśle. Zadzwoniła do mnie z USA siostra i opowiedziała o tamtejszym musicalu, mającym za temat damskie klimakterium. Potem pojechałam do USA i obejrzałam to przedstawienie. Początkowo myślałam o zakupie licencji, nawet poczyniłam w tej sprawie pewne kroki, ale po namyśle wycofałam się z tego pomysłu. Wydawało mi się, że dla polskiego widza może to być zbyt wulgarne, niesmaczne, gdyż widzów amerykańskich śmieszyło zupełnie co innego niż mnie. Uderzyła mnie jednak popularność spektaklu. W końcu postanowiłam napisać polską, oryginalną „rzecz”, z polskimi przebojami i w oparciu o polskie realia. To miały być piosenki z dzieciństwa i młodości bohaterek spektaklu.
Nie wszystkie teksty napisałam osobiście. Do części z nich zaprosiłam znanych autorów (mężczyzn-autorów wprowadzałam w tajniki i opisywałam z detalami objawy klimakterium, które znałam aż nadto z autopsji i z fachowych książek. Moim pierwszym tekstem była „Lokomotywa dziejów”, w której jak u Tuwima wiodącą frazą stało się uff, jak gorąco, bo i mnie często robiło się niemiłosiernie gorąco (która z kobiet nie doznała tego niezbyt miłego objawu).
Z propozycją wystawienia tego „Klimakterium i już” chodziłam od teatru do teatru. W końcu trafiłam do „Rampy” na Targówku i od dyrektora Jana Prochyry, dziś już nieżyjącego, usłyszałam, że on to wystawi, a dyrektor Witold Olejarz obiecał, że nawet częściowo skredytuje przedstawienie. Dzięki ich wsparciu mogło dojść do realizacji przedsięwzięcia. Muszę się pochwalić, że kredyt już spłaciliśmy i nadal wszystkie strony cieszą się ze współpracy.
Po wakacjach, we wrześniu ruszamy pełną parą. Jest nadzieja, że powstanie męska wersja klimakterium, czyli andropauza…ale myślę, że mówienie o tym jest przedwczesne. Przecież „Klimakterium”, to moja pierwsza w życiu próba „literacka” i nie wiem, czy podołam następnym wyzwaniom zwłaszcza, że podczas pisania klimakterium miałam wiele wątpliwości co do swoich możliwości „pisarskich”.
W sprawach warsztatowych moim najważniejszym pomocnikiem była Magda Czapińska. Świetnie też współpracowało mi się z Kasią Lengren. Warszawska „Stodoła”, z której się wywodzę udostępniła mi nieodpłatnie na kilka miesięcy salę na próby. Osobnym rozdziałem było skompletowanie obsady. Miałam duże trudności w doborze wykonawczyń. Niektóre czuły się za młode na takie tematy, inne mówiły wprost, że temat jest zbyt „fizjologiczny”, a jeszcze inne okazały się zbyt trudne we współpracy itd. Ostatecznie, po różnych perypetiach, ukształtowała się świetna obsada.
Dla tych pań temat był ważny, wart podjęcia, nie wstydziły się śmieszności, ponieważ nic co ludzkie nie jest im obce. Dziś można powiedzieć, że jest to nasz wspólny wielki sukces, który odniosłyśmy w składzie: Krystyna Sienkiewicz, Iga Cembrzyńska, Grażyna Zielińska na zmianę z Ewą Szykulską, no i ja. Swoją drogą powiem, że temperamenty aktorek są bardzo zbliżone z postaciami które grają. Krysia Sienkiewicz jest Krysią, Grażyna Zosią, ja Pamelą i tylko Iga postać Maliny musiała po prostu zagrać.
Próby były trudne, burzliwe, ciągnęły się miesiącami, kilka zaproszonych wykonawczyń wykruszyło się w ich trakcie. W końcu w chwili desperacji powiedziałam… teraz albo nigdy… i… wyznaczyłam termin premiery, do którego musimy je zakończyć.
Czy reżyser Cezary Domagała nie potrafił opanować tego „babskiego żywiołu”?
Potrafił, gdyby nie on, było by znacznie trudniej. Ten składnik męski bardzo nam był potrzebny.
Kiedy się okazało, że spektakl ma ponadprzeciętne powodzenie?
Przed premierą w końcu października 2006 dyrekcja „Rampy” ostrożnie wyznaczyła limit trzech spektakli miesięcznie, czyli jak na lekarstwo. Później było już tylko dokładanie terminów i już w styczniu 2007 nastąpił boom powodzenia. 30 czerwca zagrałyśmy w teatrze „Rampa” 99-te przedstawienie i do końca roku nam trudno było znaleźć wolne terminy. Sukces był tym większy, że spektakl nie miał praktycznie żadnej reklamy, a bilety do teatru są już rezerwowane nawet na grudzień.
Najlepszą rekomendacją okazała się sama publiczność, która przysyłała nam wszystkich swoich znajomych. Podobno teraz ludzie dzielą się na tych, którzy widzieli sztukę i tych, którzy koniecznie muszą ją zobaczyć. Przeczuwałam, że tak będzie. Przecież problem dotyczy milionów kobiet, które do dziś musiały wstydliwie milczeć. Poza tym z tymi kobietami są mężczyźni, którzy mając kobiety na co dzień, kochając je, muszą mimowolnie przeżywać to wszystko z nimi.
Czy w Ameryce podejście do tych spraw jest bardziej otwarte niż w Polsce?
Amerykanie są społeczeństwem pruderyjnym, tak jak Polacy, ale u nich o tych sprawach zaczęto mówić dużo wcześniej, w tym m.in. w słynnych „Monologach waginy”. Ale wracając do powodzenia naszego spektaklu, to od pewnego momentu okazało się, że przestaje być on tylko wydarzeniem teatralnym, a staje się społecznym. Po spektaklach przychodzą do mnie kobiety i zwierzając się, że dzięki obejrzeniu „Klimakterium” dostają pozytywnego kopa życiowego, podejmują trudne decyzje życiowe, mówią, że już nie boją się klimakterium i dalszego życia. To dla mnie i dla koleżanek wielka satysfakcja. Śmiejemy się, że powinnyśmy dostawać dotacje z NFZ za śmiechoterapię i terapeutyczne efekty przedstawienia. Mamy swoją stronę internetową www.klimakterium.art.pl na której otrzymują entuzjastyczne listy i prośby o płyty z piosenkami z naszego spektaklu.
Dla wielu kobiet ten spektakl to dobroczynna terapia. Także dlatego, że to wszystko nie jest literacko wydumane, ale z życia wzięte, wynikające z prawdziwych, także moich doświadczeń, z rakiem piersi włącznie, o który podejrzewa się Malina. Artur Andrus po obejrzeniu spektaklu powiedział, że śmiech na widowni tego spektaklu nie jest rechotem, ale jest w nim delikatność, nuta zadumy nad losem a także prawdziwe łzy wzruszenia. To jest śmiech przez łzy.
Dlaczego wybrała Pani estradę, mimo, że kobiety częściej wolą być aktorkami dramatycznymi?
I ja marzyłam, żeby być aktorką dramatyczną, co odzwierciedlało się w młodości moich piosenkach, ale publiczność oczekiwała ode mnie czegoś innego. Chciałam zdawać do szkoły teatralnej, ale miałam wadę wymowy, sepleniłam, więc mi odradzono twierdząc, że jest to wada organiczna, nie do usunięcia. Ale świetny pedagog w szkole muzycznej, pani Aniela Świderska potrafiła wyeliminować tę wadę. Jeszcze raz okazało się, że nie można się poddawać.
Jak radziła Pani sobie ze swoją „śmiesznością”? Czy miała Pani z tym problem?
Nie, bo zawsze miałam dystans do siebie, nie boję się śmieszności, nie potrzebuję być na piedestale, a wyglądam tak, jak wyglądam. Typem amantki nigdy nie byłam, śmieję się, że nie mogę zbyt schudnąć, gdyż stracę warunki, jako że w spektaklu gram osobę, która wiecznie jest na diecie. Ostatnio na diecie Cambridge.
Kiedyś chodziło się do kabaretów na Jodłowską, była Pani bardzo popularną postacią „Stodoły” i polskiej estrady. Po Pani wyjeździe do USA, gdzie spędziła Pani 10 lat, widzowie w Polsce stracili z Panią kontakt. Czy warto było i czego nauczyła się Pani w Ameryce?
Myślę, że warto było. Mój pierwszy okres estradowy, przed wyjazdem, był wspaniały. To był czas pasji i pracy do utraty tchu. Dziś, z perspektywy czasu wiem, że jak każdy młody człowiek, nie doceniałam tego należycie. Kto mógł przypuszczać, że właśnie są to jego najlepsze lata. Ameryka, gdzie także występowałam dla tamtejszej Polonii, nauczyła mnie pokory, szacunku dla pracy i braku wstydu, że człowiek ima się dla chleba różnych rzeczy. Nauczyłam się tego, że każdy zawód trzeba wykonywać sumiennie. W momencie, kiedy pracuję jako sprzątaczka muszę to robić ambitnie, najlepiej jak potrafię, gdyż nikogo nie obchodzi, że ja czuję się artystką. A co do chodzenia „na Jodłowską”, to nie zawsze było tak łatwo, choć cieszyłam się wielkim uznaniem i sympatią widzów.
Kiedyś z ruchu amatorskiego nie tak łatwo jak dziś było wejść w krąg zawodowców. W kabareciku Olgi Lipińskiej, gdzie udało mi się wystąpić nie byłam przyjęta entuzjastycznie. Kolejne doświadczenia były dla mnie krokami milowymi i w końcu poczułam, że jestem częścią środowiska estradowych profesjonalistów. W dużej mierze także dlatego, że były to niezwykłe czasy i na swojej drodze trafiłam na fantastycznie zdolnych ludzi takich jak Krzysztof Knittel, Zenon Laskowik czy Maciej Zembaty i Janusz Bogacki, z którym współpracuję do dziś.
Dziś są gorsze czasy dla estrady…
Tak, ale psuć się zaczęło od czasu pojawienia się dyskotek. One zabiły estradę.
A dla kabaretu?
Odnoszę wrażenie, że w ostatnich dwóch latach pojawił się nastrój polityczny podobny do pewnych okresów PRL-owskich, czemu dają wyraz zwłaszcza młode kabarety.
Dziękuję za rozmowę.
ELŻBIETA JODŁOWSKA – ur. 21 czerwca 1947 r. we Wrocławiu, aktorka estradowa, znana także z kilku epizodycznych ról filmowych, m.in. opryskliwej kelnerki z baru w „Misiu” Stanisława Barei. Po młodzieńczych próbach kabaretowych znalazła się w klubie studenckim „Stodoła”. Występowała także w „Telefonie Zaufania” w reżyserii Macieja Wojtyszko, w kabarecie czarnego humoru Macieja Zembatego „Dreszczowisko”, u boku m.in. Tadeusza Chyły i Magdy Umer. Na początku lat 80-tych przez kilka lat występowała w programie „Chirurgia zakaźna” wraz z Bohdanem Smoleniem i kabaretem „Długi”. Program „Ludzie! zrobili was w konia… ” został napisany dla niej specjalnie przez Zenona Laskowika. W latach 1989-1996 mieszkała w USA, w Los Angeles, gdzie założyła i prowadziła bardzo popularne w środowisku polonijnym Radio Ela. Występowała też z koncertami na terenie Stanów. Po powrocie do kraju wielokrotnie zdobywała laury na festiwalach i przeglądach. Nagrała kilkadziesiąt piosenek, a pisali dla niej tacy autorzy i kompozytorzy, Zenon Laskowik, Marek Grechuta, Wojciech Młynarski, Agnieszka Osiecka, Artur Andrus, Katarzyna Lengren, Marcin Wolski.