W centrum uwagi świata znalazło się forum niezadowolonych z tego modelu globalizacji, który wdrożyło państwo amerykańskie. Przy pomocy MFW, WTO i Banku Światowego, kierowanych z tylnego siedzenia przez odpowiednie departamenty, podporządkowano nadwyżkę świata posiadaczom kapitału pieniężnego, głównie bogatej Północy. Płyną na ich konta zyski i dochody z eksploatacji surowców, ziemi, pracy. Czy BRICS ma szansę przywrócić kontrolę państw narodowych nad sektorem finansowym i jego maszynerią?
Demokratyczna fasada. Zachód sam się definiuje jako przestrzeń wolności i demokracji, wzór cnót obywatelskich i wolnej przedsiębiorczości. Ale co jest za tą fasadową, jarmarczną patodemokracją? Jej spektakl obserwujemy od kilku tygodni w ojczyźnie hegemona. Dopiero wgląd za kulisy odsłania reżyserów i fundatorów widowiska. Np. tylko od 0,01 proc. krezusów finansuje 40 proc. funduszy wyborczych. Bezinteresownie? To współczesna klasa próżniacza – posiadacze udziałów, akcji w wielkich korporacjach wydobywczych, w sektorze militarno-przemysłowym. To władcy aplikacji i platform cyfrowych, zwanych przez Yanisa Varoufakisa, technofeudałami. Wielkie korporacje mają międzynarodowy zasięg operacyjny, ale ich zarządy i główni udziałowcy są usadowieni w USA, w Europie, w Japonii czy Australii. Ich portfelami akcji zarządzają różne fundusze hedgingowe, private equity jak osławiony BlackRock. A portfele te puchną od zysków i oszczędności. Obroty na globalnym rynku pieniężnym wzrosły rzędu 1000 procent. Władza zaś przeszła od przemysłu i handlu do sektora finansów – maklerów i bankowców.
Wszyscy razem nie tylko tuczą się na globalnym rynku finansowym. Kontrolują też zdalnie politykę w wielu rejonach świata. Sprzyja temu 750 wojskowych baz obecnego hegemona. Lecz niewiele ich zajmują rodzime społeczeństwa i regiony rozwoju niedorozwoju. Najlepiej o tym świadczy regres płac czy narastające nierówności tak wewnątrz kraju, jaki i pomiędzy regionami świata. Płace maleją, zyski rosną. To stado pijawek, które się przyssało do krwioobiegu światowej gospodarki, dzieląc ją na centrum, odgradzane płotami i murami, pilnie strzeżone przez dzielnych patriotów oraz peryferia taniej pracy, tanich surowców i ….slumsów.
Salon odrzuconych? Forum przywódców państw spoza grona bogatej Północy pod przywództwem Chin, Rosji i Indii spotkało się niedawno w Kazaniu. Jego przeciwnicy, zgodnie z manierą „wolnych” mediów, próbowali wyładować złość na Sekretarzu Generalnym ONZ Antonio Guterresie. Śmiał on wymienić uścisk dłoni z prezydentem Rosji, przecież oskarżonym przez odpowiedni trybunał o zbrodnie wojenne. Tymczasem nie przeszkadzało im, kiedy premier Izraela Netanjahu odbierał w amerykańskim Kongresie laur bohatera walki z terroryzmem islamskim. Walka ta pozbawiła życia już ponad 43 tysiące Palestyńczyków, głównie dzieci i kobiet. Teraz dochodzą ofiary bombardowań mieszkańców Libanu. A TVN milczy. Bo milczenie jest złotem, a może judaszowymi srebrnikami.
Żeby nie dać się do końca ogłupić medialnemu spektaklowi obrońców demokracji i praw człowieka a la USA, przyjrzyjmy się bliżej gospodarczej rzeczywistości. Wykreowało ją państwo amerykańskie, począwszy od włączenia się do konfliktu między mocarstwami w dekadzie lat 40-tych ubiegłego wieku. Do lat 70-tych państwa narodowe miały kontrolę nad sektorem finansowym. Ten bowiem doprowadził do wielkiego kryzysu lat 30-tych XXw. W konsekwencji do nacjonalizmu gospodarczego, i traumy drugiej wojny światowej. Stąd powojenna kontrola obiegu kapitału, zwanego systemem Bretton Woods. Powstała globalna unia walutowa oparta na dolarze amerykańskim. Po pierwsze, narodowe waluty związano ze stabilnym kursem dolara. Wynosił on 35 USD za uncję złota. Po drugie, wahania narodowej waluty mogły się wahać o 1 procent w dół lub w górę.
Kres temu rozwiązaniu położył deficyt budżetowy państwa amerykańskiego w wyniku wydatków na wojnę wietnamską oraz napływ oszczędności z handlu ropą, tzw. eurodolarów. Trzeba było znaleźć dla nich jakieś rentowne lokaty. Ponadto, kapitalista sam wie, jak najlepiej pracują jego oszczędności. Nie musi się liczyć ani ze skutkami społecznymi swoich „inwestycji”, ani tym bardziej z kosztami ekologicznymi. Zsumowane decyzje poszczególnych „inwestorów” przetwarza tzw. rynek na swoje wyroki o efektywności i cenach produktów. Przynajmniej wiadomo, komu system Bretton Woods przeszkadzał. Jak powiedział jeden z amerykańskich urzędników: „dolar to nasza waluta, ale wasz problem”.
Zmiana ta dotknęła zadłużone państwa globalnego Południa. Długi te powstały w epoce taniej energii i taniego dolara. Zastosowano wobec nich swoistą inżynierię społeczną, zwaną „strukturalnym dostosowaniem” lub inaczej konsensusem waszyngtońskim. Niby chodziło o zmniejszanie biedy za pomocą metod rynkowych. Faktycznie chodziło zaś o dostosowanie ich gospodarek i zasobów do potrzeb rozwiniętego Zachodu. Deregulacja gospodarki miała prowadzić do obniżania inflacji. Ale doszło do ubezwłasnowolnienia publicznej polityki: zmniejszenia wydatków budżetowych na zdrowie, edukację i infrastrukturę. Przede wszystkim napłynął zagraniczny kapitał do sektora surowcowego i plantacyjnego rolnictwa. Łakomym kąskiem okazał się wykup ziemi. Ta plaga zachodniej pomocy a rebours dotknęła szczególnie Afrykę, Amerykę Łacińską i Indie. Niczego nie zmieniły tzw. milenijne cele rozwoju. Finałem tego procesu, gdyby nie próba samoobrony, byłoby ekobójstwo ubogich.
Opór zachodniej globalizacji postawiły tylko częściowo państwa wschodnioazjatyckie, zwłaszcza Korea Południowa I Tajwan. One rozwijały stopniowo nowoczesne sektory gospodarki. Z czasem dołączyły do krajów rozwiniętych. Także „komunistyczne” państwo chińskie, w przeciwieństwie do neoliberalnej transformacji gospodarki polskiej – potrafiło wykorzystać szanse, które stworzył globalny obieg dóbr i kapitału. Po prostu, zagraniczny kapitał przyjmowano na specjalnych warunkach. Zagraniczny inwestor musiał tworzyć spółkę z kapitałem lokalnym, korzystać z miejscowych komponentów w ustalonym zakresie, a także z czasem dzielić się technologią. Państwo chińskie kontrolując kurs rodzimej waluty sprzyjało wzrostowi eksportu, tym samym rozbudowie bazy przemysłowej. Nie wpuszczono też zachodniego kapitału portfelowego, by nie dzielić się np. z kalifornijskimi doliniarzami wytwarzaną w kraju nadwyżką.
Tak stopniowo kształtował się nowy front rywalizacji. Ma on trzy oblicza. Zachodni politycy i ich ideologiczni ochroniarze (np. A. Appelbaum) prawią o wolności politycznej (liberalnej demokracji) oraz prawach człowieka, z pominięciem praw np. do wyżywienia czy nauki. To front walki demokratów z autokratami. Na drugim poziomie jest rywalizacja geopolityczna – wściekły wyścig zbrojeń na lądzie, wodzie i powietrzu (broń laserowa, hipersoniczna, autonomiczne czołgi, łodzie podwodne, samoloty). Tego mieszkańcom planety brakuje najbardziej, zwłaszcza polskiej soldatesce i ogłupionej przez podcasty młodzieży. Ale niewiele można usłyszeć o trzecim poziomie tej rywalizacji. Mianowicie, o skutkach finansowej globalizacji, opartej na swobodnych przepływach kapitału pieniężnego i dolarze jako rezerwowej walucie. Oszczędności świata pożera Globalny Minotaur, jak Yanis Varoufakis nazwał państwo amerykańskie. Dzięki napływowi z regionalnych giełd oszczędności na Wall Street, społeczeństwo amerykańskie może pokrywać deficyt obrotów bieżących i dług publiczny. Może dzięki wypracowanym gdzie indziej dochodom finansować zbrojenia, wspierać prace nad nowymi technologiami jak to czyni DARPA, a także może wspierać koniunkturę. Odebranie tego wsparcia to cios w amerykańskie miękkie podbrzusze –zdeindustrializowaną gospodarkę.
Zdrowa globalizacja, z narodową przekładnią. Dzięki BRICS i bezpośrednio państwu chińskiemu może znów powstać zrównoważony system gospodarczy świata. Każde państwo zachowa względną autonomię, pozwalającą na zwierzchnią kontrolę narodowej gospodarki. Ta zaś nie będzie musiała wytwarzać rent dla posiadaczy wielkich portfeli akcji z całego świata. Także rodzimych kapitalistów łatwiej będzie kontrolować dzięki kursowi waluty czy podatkom. Wtedy też się pojawią realne szanse na schłodzenie wzrostu gospodarczego i podporządkowanie go dostatkowi wszystkich, a nie dobrobytowi nielicznych. Pozostaje kwestia nowego pieniądza. Może koszyk walut, może chiński cyfrowy nośnik wartości?
Wbrew obiegowej opinii bankowych i katedralnych ekonomistów, rynek i państwo stanowią dwie strony tej samej monety. W dobrze funkcjonującej wspólnocie życia i pracy konieczne są bowiem i osłony socjalne, i ubezpieczenia społeczne. Obie niemożliwe bez progresywnego systemu podatkowego. Jednocześnie tylko państwo narodowe, odpowiednio ukierunkowywane dzięki mechanizmom partycypacji, może kreować strategię rozwojową i ją względnie autonomicznie realizować. To wymaga zachowania kontroli przepływu kapitału i towarów. Ale jak to zrobić, kiedy istnieją raje podatkowe i podatkowy wyścig do dna? Państwa narodowe muszą mieć też prawo do własnych rozwiązań instytucjonalnych. Słusznie podkreśla ceniony ekonomista rozwoju Dani Rodrik, „interesy globalnych bankierów i finansistów nie powinny być stawiane ponad interesami zwykłych robotników i podatników”. To nie ich portfele akcji powinny decydować o wysokości stopy podatkowej, o zakresie regulacji obiegu kapitału, o warunkach pracy czy o jakości towarów, zwłaszcza farmaceutyków, dopuszczonych do sprzedaży. Regulacje muszą też dotyczyć ochrony środowiska naturalnego. Proponowana przez Zachód i UE transformacja energetyczna i cyfrowa tylko przemieszcza ekologiczne koszty wzrostu gospodarczego w inne miejsca na planecie.
Paradoksalnie to BRICS zarysowuje realistyczne wyjście z kryzysu amerykańskiego modelu kapitalizmu i kryzysu planetarnego. To lepszy wariant wyjścia z obecnej pułapki, niż np. misyjna gospodarka Mariany Mazzucato. Według jej koncepcji ktoś miałby zaprojektować program polityczny, który zachęci różne podmioty gospodarcze, zarówno prywatne i publiczne, do „inwestycji, innowacji i współpracy”. Kalifornijscy doliniarze mieliby współpracować z władzami tego czy innego smart city, a także z wybranymi w jarmarcznych wyborach różnymi stand-uperami?
Jak powiedziała proroczo była minister edukacji i nauki w rządzie Partii Pracy baronowa Williams of Crosby: „ Biedni nie umrą cicho. Wielu użyje swoich nóg lub łodzi, żeby znaleźć lepsze życie. ”Wyklęty lud ziemi” jest już w ruchu. Dopóki bogaty świat nie weźmie odpowiedzialności za bardziej sprawiedliwą dystrybucję światowego bogactwa, wielu innych pójdzie w ich ślady” (za A. Leszczyński, „Eksperymenty na biednych”, 2016). Czy ta prawda dotrze kiedyś do krajowych małych pomocników Wuja Sama. Na razie cały POPiS, łącznie z lewicą i Konfederacją, potrafi tylko zarządzać strachem za pomocą groźnych min. Straszą dalszym pochodem Rosji, jakby przestał obowiązywać artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. Zapożyczają się na zabójcze zbrojenia, na razie tylko dla budżetu. Budują fort Polanda bezpośrednio kosztem służby zdrowia czy nakładów na technologiczną transformację gospodarki. Rusofobia i opaczny ogląd rzeczywistości już kilkakrotnie przyniósł krajowi klęski. Obecna klasa rządząca łudząco przypomina te sprzed narodowych powstań. Do głupoty przywódców powstania warszawskiego coraz bliżej. Na dodatek, słabo się orientują w kryzysie, w jakim się znalazła patocywilizacja wzrostu gospodarczego i masowej konsumpcji. Może w końcu ta czy inna marionetka zachodniego i rodzimego biznesu zobaczy, co jest za tym murem! Jest Putin, jest Łukaszenka, ale na Bliskim Wschodzie, w Afryce, w Ameryce Łacińskiej są miliardy biedaków, którym Zachód oferuje elektrośmieci i sterty ubrań, by nie było goło. Wesoło ma być przy grillu przed własnym basenem.