Realizując „Rejs” nie miałem poczucia, że robię film, któremu zostanie nadana aż taka ranga – z Markiem Piwowskim rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Czy takie głęboko psychicznie dojrzałe dzieci jak tytułowy „Oskar” z Pana najnowszego filmu, zrealizowanego wg prozy francuskiego pisarza Erica-Emmanuela Schmidta „Oscar i Pani Róża”, naprawdę się zdarzają, zwłaszcza w obliczu śmierci?
Takie dojrzałe dzieci, nad wiek rozwinięte, wcześniej wydawały mi się przemądrzałe, a w szkole bywały kopane w tyłek przez kolegów. Jednak przygotowując się do realizacji filmu zapoznałem się z życiem na dziecięcym oddziale onkologicznym i tam przekonałem się, że tak ciężko, często śmiertelnie chore dzieci dojrzewają w przyspieszonym tempie. Nie przypadkowo pani Róża liczy Oscarowi każdy dzień za jeden rok życia. W tym jest dużo prawdy, choć książka Schmidta wydała mi się bardzo przepojona wysokimi sentencjami o życiu i śmierci.
Jak pracowało się Panu z młodocianym odtwórcą roli Oskara, Maćkiem Matulką?
To niesamowity talent. Doskonale zrozumiał, że musi mówić swoje kwestie tak, żeby nie wyglądały na przygotowane, tylko na takie, które w danym momencie przychodzą mu do głowy i które mówi od siebie. A przy tym chłopak, choć był piłkarzem-juniorem Śląska Wrocław, to błyskawicznie potrafił przestawić się z bojowego nastroju piłkarza na nastrój chorego dziecka.
Pana legendarny i kultowy dziś film „Rejs” powstał w czasach, w których, jak napisał Janusz Głowacki, odnosząc to do środowisk artystycznych: „Żyliśmy ironicznie”. Czy fakt, że zrealizował Pan „Oskara” oznacza, że nie umiał już Pan lub nie chciał już żyć i tworzyć ironicznie?
Ta ironia zakodowała się i pozostaje we mnie, tyle tylko, że rzeczywistość wokoło się zmieniła. Ta ironia i autoironia potrzebna była wtedy jako psychoterapia, antidotum na ówczesną rzeczywistość. Dzisiejsze czasy są natomiast tak strasznie serio, że nawet kabarety padają.
Może więc niegasnąca siła oddziaływania „Rejsu” polega nie na tym, że była to satyra na PRL, bo ten jest odległą już historią, ale właśnie na tym, że trochę tęsknimy do tamtego nastroju nie do końca serio, do tamtej umowności, dystansu, konwencji, abstrakcji, parodii? I że tęsknią nie tylko ci, którzy PRL pamiętają, ale także część młodszych generacji…
Chyba tak. Ten film lubią ci, którzy czują poetykę absurdu. W „Rejsie” są przecież nie postacie, lecz parodie postaci, choćby takich jaką stworzył Staszek Tym w roli kaowca. Jest zresztą jakby dwóch Tymów – kaznodzieja, pouczający na łamach „Rzeczpospolitej” i Tym jako fantastycznie zabawny aktor satyryczny, w roli kaowca czy groteskowego sprawozdawcy sportowego. Co ciekawe, kiedyś puszczono w warszawskiej „Stodole” japońską wersję „Rejsu” i studenci reagowali tak samo jak na wersję polską.
Podobno przygotowywał się Pan do realizacji „Rejsu 2”…
Napisałem scenariusz takiej komedii, choć nie z akcją na statku. Jednak potencjalny producent chciał akcji na statku i do realizacji nie doszło.
Zrealizował Pan co prawda niewiele filmów fabularnych, ale gatunkowo tworzą one pewien syntetyczny wzór: abstrakcyjną komedię „Rejs”, społeczno-kryminalny „Przepraszam, czy tu biją?”, klasyczną komedię sytuacyjno-społeczną „Uprowadzenie Agaty” i przejmujący, eschatologiczny dramat „Oskar”, o śmierci, o sprawach ostatecznych.
Tak zrobiłem filmy dotykające kilku podstawowych ludzkich emocji. Do śmiechu czyli „Rejs”, do strachu czyli „Przepraszam, czy tu biją?”, do płaczu czyli „Oskara”. No i o miłości, czyli „Uprowadzenie Agaty”.
Zatrzymajmy się przy tych filmach na nieco dłużej. Sformułowanie, że „Rejs” to film „do śmiechu” mogłoby sugerować, że to zwykła komedia, a tymczasem jego wydźwięk i pozycja w historii polskiego kina znacznie tę granicę przekroczyły…
Tak, choć ja realizując „Rejs” nie miałem poczucia, że robię film, któremu zostanie nadana aż taka ranga. Osadziły się na nim dziesiątki interpretacji publikowanych w prasie i książkach. Można powiedzieć, że istnieją dwa „Rejsy” – ten zarejestrowany na taśmie filmowej i ten obrośnięty setkami omówień, analiz, krytycznych, naukowych, eseistycznych i tak dalej, jako klasyka kina. Dziś, z perspektywy dziesięcioleci widzi się ten film inaczej. Na przykład wtedy było poczucie, że jest to satyra na PRL, czyli film przypisany do czasu i miejsca. Po wielu latach widać chyba wyraźnie, że PRL nie miała monopolu na absurd i że współczesna Polska także pełna jest absurdów, które aż się przelewają, nie muszę przywoływać przykładów. Rejs polski nadal jest pełen absurdów. Nie brakuje go zresztą także na całym świecie.
Dlaczego zdecydował się Pan na to, by poza zawodowymi aktorami zaangażować także tzw. naturszczyków?
Żaden zawodowy aktor, nawet najlepszy i obdarzony darem maksymalnej naturalności nie zastąpi naturszczyka, który jest obdarzony cechą naturalnej siły komicznej. Żeby było jasne – Staszka Tyma traktowałem jak naturszczyka, choć on nie był wzięty z ulicy, był człowiekiem ze „środowiska”.
Kilka lat po „Rejsie” zrealizował Pan film „Przepraszam, czy tu biją?”. Pamiętam aurę w jakiej ten film został przyjęty przez publiczność i krytykę. Podkreślano jego werystyczną, niemal paradokumentalną narrację oraz niewyidealizowany wizerunek Milicji Obywatelskiej, której funkcjonariusze byli dotąd pokazywani albo jako osoby o profilu poczciwych wujków albo jako nienaganni dżentelmeni. Niektórzy dziwili się, że cenzura nie zatrzymała tego filmu…
Tak, wtedy taka narracja była nowinką w realiach mocno teatralnego jeszcze naówczas kina polskiego. Zastosowałem też do tego filmu taśmę barwną, ale z tak brudnymi, brunatnymi kolorami, żeby osiągnąć w widzu psychologiczny efekt „brudu”. Także w tym filmie zatrudniłem spore grono naturszczyków, którzy właśnie wpisywali się z paradokumentalną, werystyczną formułę filmu. Co do wizerunku milicji, to musiałem go konsultować z władzami milicyjnymi, z Komendą Główną, a pomogło mi to, że do ról oficerów milicji zaangażowałem Jerzego Kuleja i Jana Szczepańskiego, słynnych pięściarzy, którzy akurat byli w rzeczywistości oficerami milicji, jako sportowcy Gwardii Warszawa. Dziś taka werystyczna stylistyka nie jest modna, film fabularny przestał szukać pokrewieństwa z dokumentem.
„Uprowadzeniem Agaty” zabrał Pan głos w dyskursie o roli polityków w życiu społecznym. Przypomnijmy, że powstał na kanwie głośnej wtedy historii awanturniczego romansu Moniki córki ważnego wtedy prawicowego polityka z młodym Romem…
To był rok 1993, więc pierwsze lata po przełomie ustrojowym i wtedy tamte przewiny polityków, na przykład nadużywanie władzy czy wykorzystywanie jej do prywatnych celów, wydawały się czymś oburzającym, ale z dzisiejszej perspektywy, w porównaniu z dzisiejszą demoralizacją polityków, to było wtedy małe piwo. Dlatego „Uprowadzenie Agaty” wydaje mi się dziś wytworem mojej naiwności i dlatego i ten film odbierany jest chyba jako bardzo naiwny. Dlatego wydaje mi się, że z tych trzech filmów, ten najnowszy, paradoksalnie najbardziej się zestarzał. Chyba, że potraktuje się go jako film o miłości. Wtedy, mam nadzieję, że bardziej nadaje się do oglądania. I przyznam, że ja bardziej realizowałem go jako film o miłości niż o polityce. Generalnie, na przykładzie tych filmów widać, jak kruchą sztuką jest kino, jak szybko się starzeje, jak zmienia się nie tylko spojrzenie na takie czy inne sprawy, ale też stylistyka narracji, styl gry aktorskiej. Film jest najszybciej starzejącą się dziedziną sztuki, chyba nawet szybciej niż stara piosenka.
Był Pan też dokumentalistą. Jak patrzy Pan na dzisiejszy film dokumentalny?
Prawie go nie obserwuję. Pozycję filmu dokumentalnego bardzo osłabiły obecne, wszędobylskie media z internetem na czele, więc klasyczny dokument nie wróci już do dawnego znaczenia.
Był Pan reżyserem filmowym ponad czterdzieści lat. Intryguje mnie, dlaczego zrobił Pan tak niewiele filmów?
Mam o to pretensje do siebie. Przyczyny były obiektywne, choć Kazio Kutz napisał, że jestem strasznie leniwy i że robiłem „burdel na planie”. Powinienem bardziej przykładać się nie tyle do samej roboty filmowej, ile do walki o forsowanie swoich pomysłów. Brakowało mi po prostu siły przebicia. Nie miałem też wsparcia i mobilizacji w postaci siedmiu zespołów filmowych, które, kierowane przez autorytety twórcze, rywalizowały ze sobą.
Nie miał Pan przekornej pokusy, by wbrew własnemu wizerunkowi jako reżysera, spróbować sił w dużej produkcji, choćby tzw. kostiumowej?
Przymierzałem się do „Złego” według Tyrmanda, ale pojawiły się kłopoty z prawami autorskimi. Poza tym okazało się, że coraz trudniej odtworzyć Warszawę z lat pięćdziesiątych. Dziś pewnie dało by się to osiągnąć także za pomocą efektów komputerowych.
Dlatego zobaczyłem Pana w wyobraźni jako reżysera filmu wg „Kosmosu” Witolda Gombrowicza, bo jak ktoś powiedział, to uniwersalna powieść o tym, że „życie nikomu się nie udaje”.
Hm, to mi przypomina słowa kogoś powiedział, że życie udaje mu się tylko dlatego, że wstaje o czwartej rano i wyprzedza wszystkich, którzy śpią do siódmej.
Dziękuję za rozmowę.
Marek Piwowski – ur. 24 października 1935 roku w Warszawie, reżyser filmów fabularnych i dokumentalista, scenarzysta, dziennikarz, aktor. Studiował m.in. nawigację w Szkole Morskiej. Był górnikiem w kopalni „Walenty – Wawel”, rolnikiem w PGR, redaktorem publicystyki w „Nowej Kulturze”, wykładowcą reżyserii w Uniwersytecie Nowojorskim (City University of New York). Członek American Film Institute. Poza słynnym „Rejsem”(1970) zrealizował też „Przepraszam, czy tu biją?” (1976), „Uprowadzenie Agaty” (1993), „Regułę Martina” (1999), a także „Muchotłuka”, „Korkociąg” i „Psychodramę” oraz spektakle teatru telewizji: „Paragraf 22”, „Kłopoty to moja specjalność”, „Bracia Rico”. Jako aktor zagrał m.in. jedną z głównych ról w „Bilansie kwartalnym” K. Zanussiego (1977).