„Głosem epoki #metoo” określił tę powieść tygodnik „Time”. Często pada też w jej kontekście określenie „nowe Opowieści Podręcznej”. Oficjalną polską premierę zaplanowano na 27 lutego. Książkę miałam okazję przeczytać wcześniej dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza. Mojej recenzji nie dam jednak rady zawrzeć w stu słowach.
Dlaczego w stu? Właśnie tyle w realiach tej powieści wolno odtąd dziennie wypowiadać kobietom. Decyzją amerykańskiego rządu, zmęczonego już panoszeniem się roszczeniowych feministek, kobietom najpierw odebrano głos, a później prawo do edukacji i pracy. Liczbę słów wypowiadanych każdego dnia mierzą specjalne liczniki – nie ukryje się nic.
Nawiązania do polityki Trumpa aż krzyczą z kart książki. „Na początku trochę ludzi zdołało się stąd wyrwać. Niektórzy przedostali się do Kanady, inni popłynęli na Kubę, do Meksyku albo na Karaiby. Wkrótce potem władze wprowadziły posterunki kontrolne, a mur wzdłuż granicy z Meksykiem był gotowy, więc exodus skończył się bardzo szybko.
– Nie możemy pozwolić, aby nasi obywatele, nasze rodziny, nasze matki i ojcowie opuszczali kraj – oświadczył prezydent w jednym z pierwszych przemówień”.
Jean McClellan, główna bohaterka, którą można uznać za alter ego autorki, również próbowała wyjechać. „Ale z czwórką dzieci – z których najmłodsze w najmniej odpowiednim momencie zaczęłoby podskakiwać w swoim foteliku i szczebiotać ‘Kanada!’ do strażników na granicy – nie mieliśmy szans”. Zresztą jej paszport i tak unieważniono.
Jean, tak jak Dalcher, większość życia spędziła w środowisku akademickim, jest lingwistką. A w zasadzie była. Potem wszystko się zmieniło. „Kiedyś rozmawialiśmy do późnej nocy. Kiedyś w weekendy leżeliśmy długo w łóżku i czytaliśmy gazety, odkładając domowe obowiązki na potem. Kiedyś miałam przyjaciółki. Chodziliśmy do klubu książki i do kawiarni na ploteczki, dyskutowaliśmy o polityce w barze przy kieliszku wina, a potem w piwnicy, kiedy stało się to dla nas odpowiednikiem czytania ‘Lolity’ w Teheranie”. Patrick mówił, że jesteśmy głosami, których nie da się stłumić. No cóż, to tyle w kwestii nieomylności Patricka”. Kiedy poznajemy Jean, dawne życie może tylko wspominać. Przez pierwsze miesiące od wprowadzenia zakazu usiłowała komunikować się z mężem, pisząc mu na lustrze wiadomości za pomocą szminki. Ale kiedy najmłodsza córka pewnego ranka zobaczyła przekaz, którego nie potrafiła odczytać i powiedziała „litery – niedobre”, a starszy syn zaczął wracać ze szkoły z mizoginistycznymi hasłami na ustach, rodzicom pozostało pisanie ukradkiem na skrawkach papieru i wkładanie ich do blaszanej puszki, a później palenie kartek.
„Prezydentowi towarzyszy na ekranie żona. (…) Pamiętam, że zanim wyszła za mąż, jej postać zdobiła strony ‘Vogue’a’i ‘Elle’, gdzie zawsze prezentowała skąpe stroje kąpielowe albo bieliznę, uśmiechając się, jakby chciała powiedzieć ‘No śmiało, dotknij mnie’. Teraz, kiedy patrzę na nią, jak stoi skromnie za plecami męża, jestem zszokowana jej przemianą. (…) Pierwsza dama już się nie uśmiecha i nie zakłada niczego, co sięga wyżej kolan albo odsłania więcej niż zagłębienie pod szyją. Zawsze nosi rękawy za łokieć, tak jak dzisiaj, a licznik na jej lewym nadgarstku harmonizuje z kolorem sukienki. Wygląda jak stara bransoletka, prezent od prababki. (…) Jednak błękitne oczy Anny Myers mówi całą prawdę – są nieobecne, bezbarwne i mają wyraz typowy dla kogoś, kto widzi świat w odcieniach szarości. (…) Wciąż wolno czytać Biblię, o ile jest to właściwa wersja”.
Pewnego dnia do drzwi domu Jean pukają mężczyźni. Z rządu. Z propozycją nie do odrzucenia. Okazuje się, że brat prezydenta uległ wypadkowi i doznał urazu mózgu. Trzeba od nowa nauczyć go… mówić. Bohaterka idzie na współpracę, bo nie bardzo ma inne wyjście. Ale przy okazji odkrywa, że system antykobiecej cenzury aż roi się od wyłomów, a ona ma w ręku potężną broń – językowy obraz świata.
Christina Dalcher jest specjalistką od lingwistyki – jej obszary zainteresowań naukowych to fonetyka dialektów włoskich (szczególnie okolice Florencji) i brytyjskich. „Vox” jest jej pierwszą powieścią, do tej pory Dalcher pisywała krótsze formy. Jej opowiadania zgarniały nagrody m.in. w kategorii science fiction. Swoją pierwszą powieść sama autorka określa jako mix „Opowieści podręcznej” z „Żonami ze Stepford”, choć to zdecydowanie porównanie zbyt skromne. Nad kartami książki unosi się duch Orwella, za co w polskiej wersji językowej gratulacje zebrać powinien Radosław Madejski. W książce nie ma ani jednego zbędnego epitetu, ani jednego opisu, który irytowałby swoją rozwlekłością, co tylko wzmacnia atmosferę grozy i skłania do przerażającej refleksji, że rezygnacja z 16 tysięcy słów wypowiadanych przez człowieka każdego dnia stanowi torturę, której skutki porównywalne są ze skutkami długotrwałej izolacji.
Orwellowskie motywy powracają również w postaci wielebnego – Świątobliwego Carla, który dla konserwatystów jest „dostarczycielem wyborców”. Oplótł kamerami cały kraj i pilnuje nie tylko, aby kobiety trzymały się z daleka od słowa (mówionego, pisanego, miganego; te, które przekroczą dobowy limit, licznik na nadgarstku razi są prądem), pilnuje też rygoru moralności.
Maria Fredro-Boniecka w swojej recenzji dla „Vogue Polska” zarzuca Dalcher, że uciekła w „czytadło”, w nie dość pogłębiony sposób przedstawiając przekrój amerykańskiego społeczeństwa, dzieląc je na przykład tylko na chrześcijan i ateistów, oraz obracanie się wyłącznie w białym kręgu, bez włączenia wątków mniejszości etnicznych. Ja jednak uważam, że to zbyt wysokie wymagania stawiane fabułce, która została pomyślana i zrealizowana nie jako rozbudowana analiza socjologiczna, a książka „jednej sprawy”. Dalcher splotła ze sobą to, co ją porusza (mizoginia) i to, na czym się zna (nauka o języku). Dopychanie w akcję kolanem innych (niewątpliwie palących) problemów społecznych i próba udawania uniwersalnego lewicowego manifestu moim zdaniem nie wyszłaby temu projektowi na zdrowie. A tak mamy nieźle skrojone medyczne science-fiction, przypakowane ideologicznie w przesłanie „strzeżcie się tych, którzy powtarzają, że kobieta to wyłącznie matka, żona, siostra”.
Bohaterowie mogliby być bardziej rozbudowani, ich sylwetki bardziej wyraziste, mimo to jednak jestem w stanie wybaczyć pobieżność, kiedy to świat przedstawiony jest rzeczywistym bohaterem książki. Nikt raczej nie wnika w niuanse osobowości wiodącej postaci w antyutopiach, tu raczej chodzi o zrównoważenie indywidualnego rysu z cechami everymana. Według mnie autorka dokonała słusznego wyboru, stawiając na podkreślenie, że jej bohaterka myśli i reaguje podobnie jak reszta kobiet żyjących w ocenzurowanym świecie, bardziej niż na epatowanie jej intelektualnymi przymiotami czyniącymi ją wyjątkowym płatkiem śniegu.
Przyczepić się można i należy natomiast do rozwiązania fabuły. Akcja toczy się wartko, ale przed końcem odpala się piąty bieg i niektóre wątki ciągnięte przez całą książkę na przyzwoitym poziomie, rozwiązują się nagle, w dwóch zdaniach, zbyt prosto. Zwykle ma to związek albo ze zmęczeniem autora (i tu kłania się redakcja, która powinna zadbać o utrzymanie jednolitego tempa oraz poziomu rozwoju intrygi i na przykład zaproponować przeniesienie części z nich do drugiej części) albo goniącymi go terminami czy innymi formami nacisku wydawcy. Wolę jednak łudzić się, że książki o cenzurze cenzurze nie poddano.
Raz jeszcze – „Vox” nie jest traktatem filozoficznym. Ale spełnia swoją rolę jako powieść do poduszki czy do podróży, uwrażliwiająca na problem pozbawiania głosu i reprezentacji określonych grup społecznych. Świat rzecz jasna nie cofnie się w rozwoju do średniowiecza z dnia na dzień jednym dekretem. Ale warto podumać nad manipulowaniem informacją i kształtowaniem obrazu roli kobiety we współczesnym społeczeństwie, dostępem do stanowisk, karier, atrybutów sukcesu.
Christine Dalcher – „Vox”, przekład Radosław Madejski, wyd. Muza, Warszawa 2019, s. 416, ISBN 978-83-287-1141-9.