„Hamlet” w reżyserii Tadeusza Bradeckiego w warszawskim Teatrze Dramatycznym to rzadkość na naszych scenach: klasyka teatralna bez udziwnień i zniekształceń, przedstawienie warsztatowo zachwycające, którego rytm, tempo i sens wyłaniają się krok po krok.
To nie jest spektakl z dominującego wciąż na naszych scenach rodzaju „reżyser ma pomysły”, ale z rodzaju tych, nad którymi reżyser najpierw pomyślał, nim zabrał się do roboty. Historia opowiedziana została klarownie, co nie znaczy, że zagadki „Hamleta” zyskały jednoznaczną odpowiedź. Rzeczą teatru jest pytać, nie odpowiadać.
Bradecki wyjaśniał przed premierą (w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim na łamach „Trybuny”), dlaczego zabrał się za „Hamleta”, po którego nigdy jeszcze nie sięgał, choć ma przecież wiele Szekspirów na swoim koncie. Przekonał go do tego nowy przekład Piotra Kamińskiego i pewność, że ma do dyspozycji
urodzonego Hamleta,
czyli Krzysztofa Szczepaniaka.
Przedstawienie w pełni potwierdziło motywy reżysera. W rzeczy samej, przekład Kamińskiego odznacza się nadzwyczajną wrażliwością na język współczesny. Nie tracąc poetyckich wzlotów (kiedy trzeba) ani też niskich upadków (kiedy trzeba) Kamiński trzyma się języka mówionego w najlepszej z możliwych wersji. Toteż wybrzmiewa on ze sceny wyśmienicie.
Potwierdza się też opinia reżysera o Hamlecie-Szczepaniaku. To jeden z najbardziej utalentowanych aktorów swego pokolenia, który zdążył już zebrać mnóstwo pochwał za swoje poprzednie role. Wyróżnił się w nich doskonałą muzycznością, sprawnością fizyczną, umiejętnościami wokalnymi i wyrafinowaną interpretacją. Jego wielkim atutem jest pozorna zwykłość – wygląda jak każdy, przypomina chłopaka z sąsiedztwa. Kiedy jednak wkracza do akcji, nawiązuje kontakt z widzami i partnerami, bucha kontrolowaną energią, panując nad swoim ciałem, głosem, każdym ruchem i gestem. To bardzo ważne w roli Hamleta, który przecież okazuje się aktorem w życiu – prawie cały czas gra kogoś innego, udaje, aby wygrać swoją walkę o lepszy świat i o życie. Szczepaniak idealnie wypełnia wskazania Hamleta, które kieruje do aktorów – jak mają grać. Powściąga więc namiętności, prowokuje, ale z umiarem, a kiedy go emocje poniosą, to po to, aby ukazać siłę skrywanych napięć, które już nie mogą dłużej trwać pod przykryciem.
Poznajemy tego Hamleta, jak we wszystkich inscenizacjach, kiedy przybywa do Elsynoru, wezwany przez matkę i stryja. Trzymał się z dala od Danii – Szekspir nie wyjaśnia dlaczego: czy na własne życzenie, czy z woli ojca. Tak czy owak, trzydziestolatek wciąż na studiach to pewna osobliwość. Bo Hamlet, jak Szczepaniak, ma 30 lat, 23 lata temu umarł królewski błazen Yorick, którego potem będzie z czułością wspominać. Nie jest więc niedoważonym żółtodziobem, który nie orientuje się, w jakim świecie żyje. Lud go kocha, dlatego Klaudiusz nie odważy się na otwarty konflikt z bratankiem i chce się go pozbyć skrycie.
Wraca więc Hamlet do Danii i zastaje kraj w pijaństwie, rozpuście, gdzie pogrzeby mylą z weselami. Ten kraj to więzienie. Hamlet dusi się tutaj i czuje, że świat pogrąża się coraz bardziej. Będzie chciał to zmienić, toteż miota pod adresem swego stryja, dworu, oskarżenia, obelgi i stroni od wspólnych uciech, wywołując niepokój nowego władcy.
Hamlet trzyma się na uboczu. Kiedy jednak jego dawni druhowie doniosą mu, że nocną porą pojawia się na murach zamku mara jego ojca – nie wierzy. Raczej pokpiwa, śmieje się z ich opowieści i bez lęku idzie na spotkanie z duchem. To spotkanie nie odmieni go, bo już wcześniej gardzi upadłą matką, oślizłym stryjem i służalczą Danią, ale umocni w postanowieniu. Chodzi mu nie tylko o to, aby wyświetlić prawdę, ale zmienić ten świat, zburzyć pełne obłudy życie i zbudować nowe. To, oczywiście, tylko wielka idea, wizja, ale ten Hamlet ma na widoku wielkie cele, których do końca nie ujawnia, bo nie wie, komu wierzyć. Dlatego ich bada. Szczepaniak gra piekielnie inteligentnego, ale ostrożnego burzyciela starego porządku, który skrywa się pod maską niegroźnego szaleńca. Granice przekroczy dopiero podczas spotkania z Matką. Czyni jej gorzkie wyrzuty, ulegając szalonym emocjom – raz jako oskarżyciel, raz jako opuszczony syn.
Wiele jest takich scen, w których Krzysztof Szczepaniak ukazuje bogatą osobowość Hamleta, jego talenty, wrażliwość, umiejętność błyskawicznej riposty, mierzonej celnie jak potem cięcie szpadą podczas pojedynku. Takim pokazem szermierki słownej okazują się rozmowy z dawnymi kolegami z Wirtembergii, Rosencrantzem i Guildensternem, w których nie tylko przewyższa ich inteligencją, ale szybkością reakcji, przebiegłością, ciętym dowcipem. Byłby pewnie dobrym królem, jak mówi Fortynbras we wszystkich tłumaczeniach dramatu Szekspira.
Jan Kott w swoich szkicach szekspirowskich sugerował, że sens „Hamleta” zależy od tego, kim będzie Fortynbras. To prawda, Fortynbras i to, kim się okazuje, wiele wyjaśnia. Ale także sporo wyjaśniają ostatnie słowa.
W sławnej, czwartej w biografii Petera Brooka inscenizacji „Hamleta”, z którą m.in. przyjechał do Polski, spektakl, kończył się kwestią Bernarda:
Kto idzie?
Te pierwsze słowa tragedii Szekspira padły również na zakończenie. Ale to wcale nie znaczyło, że historia zatoczyła koło.
Kiedy w pierwszej scenie „Hamleta” Bernardo pyta „Kto idzie?”, panuje zmrok, a z ciemności wychyną wkrótce duchy przeszłości, zmarły król domagać się będzie od swego syna pomsty na zabójcy.
Na zakończenie pytanie „Kto idzie” zadaje u Brooka Horacy, jedyny pozostały przy życiu bohater tragedii, ten, który ma dać świadectwo. A właściwie to aktor w imieniu innych aktorów (przed chwilą umierali, teraz stoją wpatrzeni w dal), w imieniu wszystkich widzów, w imieniu ludzi pyta o przyszłość. Tamto pytanie z początku tragedii było podszyte strachem. To jest podbarwione nadzieją, skoro aktor-Horacy mówi tak za Szekspirem:
Lecz patrzcie, ranek w swym czerwonym płaszczu
Depcze już rosę tam, na wschodnich wzgórzach.
Linia dramaturgiczna tego „Hamleta” Brooka jest jasna – wiedzie od mroku do jasności, od przerażenia do zachwytu urodą świata, od zwątpienia do nadziei. To bardzo osobisty, odpolityczniony, niemal pozbawiony społecznego kontekstu „Hamlet”, choć – przewrotnie dotykający wszystkich – jest namysłem bowiem nad ludzką kondycją, nad tym, co w człowieku dobre i złe, co budzi podziw, a co lęk.
Tadeusz Bradecki nie podąża jednak za swym mistrzem Peterem Brookiem, choć mógłby na prawach cytatu, zakończyć swego „Hamleta” także tym przejmującym, ale nasyconym nadzieją pytaniem. Bradecki podąża za tekstem Szekspira, a Szekspir nie pozostawiał widzom złudzeń.
Fortynbras (Modest Ruciński), który wygląda jak pewien swego bojar, sięga po Danię jak po swoje. Uroczystości na cześć Hamleta potrwają chwilę, tyrania z nowym obliczem zatriumfuje.
Stanie się jeszcze coś bardzo znamiennego, czego Szekspir nie przewidział. Kiedy Fortynbras wygłasza swoje okolicznościowe przemówienie,
pada strzał,
po którym Horacy (Mateusz Weber) osuwa się bezwładnie na ziemię. To oznacza, że zostaje przerwana ciągłość – Horacy nie opowie prawdziwej historii Hamleta, nową wersję historii napisze zwycięzca. Jeśli zgodzić się z diagnozą Wyspiańskiego, że „w Polsce zagadką Hamleta jest to, co jest w Polsce – do myślenia”, to Bradecki podsuwa pod rozwagę potrzaskaną tradycję, poturbowaną historię, niebezpieczeństwo wykorzenienia. Skrytobójczy strzał, od którego ginie Horacy, brzmi jak echo morderstwa prezydenta Gdańska. Taki tragiczny kontekst dopisała współczesność.
To nie jest „Hamlet” robiony ku pokrzepieniu serc. To raczej mroczny obraz naszych czasów oglądany w zwierciadle duńskiego Elsynoru. Zdarzają się w nim chwile i postacie jaśniejsze. Takie są postacie ludowych mędrców (świetny Adam Ferency) – grabarzy, z dystansu doświadczenia patrzących na sprawy ludzi, które maleją wobec ostateczności. Taki jest oddany Hamletowi przyjaciel Horacy z sercem na dłoni. Tacy są aktorzy, zdolni swoją sztuką ukazać prawdę światu. Znacznie lepiej dają sobie radę na scenie, niż bohaterowie na scenie życia, nawet jeśli próbują naprawić swoje błędy jak rozdarta wewnętrznie Królowa Anny Moskal. Inni brną w dworskich intrygach, podstępach, grach, które na koniec prowadzą ich na dno egzystencji, jak nieszczęsnego Poloniusza malowanego z zabawną dwornością przez Mariusza Wojciechowskiego.
Nad wszystkim równo wisi fatum powtarzającej się wciąż tej samej historii – trwającej walki o władzę, której każdy akt kończy upadek kolejnego władcy i pojawienie się uzurpatora. Ten nerwowy rytm historii podkreślają szybko zmieniające się plany idealnie współgrającej z akcją scenografii. Jak to się robi, pokazuje Bradecki z Witkowskim już na początku – zawsze bardzo ryzykowna scenicznie scena pojawienia się Ducha Hamleta ojca (Piotr Siwkiewicz), dzięki precyzyjnie dozowanemu światłu, poświacie jaśniejącego na horyzoncie księżyca, wzmagającej się i milknącej muzyce, wytyczonej trajektorii postaci – przynosi piorunujący efekt. Duch ojca wywołuje dreszcz emocji, a Siwkiewicz swoją wyważoną gra, posuwistym ruchem i szerokim gestem nasuwa skojarzenie z pomnikami bohaterów przeszłości.
Od tej chwili, wciąż przenoszeni z planu na plan, obserwujemy, jak historia igra sobie z bohaterami, a lichy spłachetek ziemi na pograniczu Polski stanowi zarzewie niekończącej się nigdy gry w zabijanego.
HAMLET Williama Szekspira, tłum. Piotr Kamiński, reżyseria Tadeusz Bradecki, scenografia i kostiumy Andrzej Witkowski, światła Maria Machowska, projekcje Antoni Witkowski, Scena im. Gustawa Holoubka Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy, premiera 18 stycznia 2019