Już zamierzałem napisać zdanie: „Narodził się kolejny artysta światowej literatury – następca Dostojewskiego, Manna, Kafki, Gombrowicza”, gdy uświadomiłem sobie, że pisanie o nim jak o obiecującym debiutancie albo literackim młodzieńcu było by nie na miejscu – Michel Houellebecq ma sześćdziesiąt dwa lata, o pięć lat więcej niż miał Thomas Mann, gdy ukazała się jego „Czarodziejska góra”.
Najpierw dość długo stroniłem od powieści Houellebecqa. Powodowany zarozumiałym nawykiem lekceważenia idoli współczesnej literatury kreowanych przez gazety i Internet, pomyślałem odruchowo, że to jakiś kolejny mędrzec dla ćwierćinteligentów w rodzaju Paulo Coelho. Lektura „Cząstek elementarnych” i „Platformy”, acz pozwalała dostrzec mistrzostwo warsztatowe Houellebecqa, nie wywołała we mnie jednak entuzjazmu i poczucia, że obcuję z najwyższej miary artyzmem pisarskim. Podejrzewałem, że to kolejny literacki cyborg od masowych nakładów, serwujący z centryfugi syntetyczne płyny infuzyjne dla swoich fanów.
Przełom nastąpił we mnie w wyniku lektury „Mapy i terytorium”. W moim przekonaniu jest to dzieło wybitne, ze znamionami wielkości. I nie uważam tak dlatego, że autor otrzymał za nią w 2010 roku Nagrodę Goncourtów. Wydaje się natomiast, że Houellebecq wyjątkowo trafnie sportretował kształt naszej epoki, jej materialny i duchowy charakter, osiągając uderzającą adekwatność treści i formy, zawierając w opowiedzianej, kryminalnej historii świat cały niczym całe morze w jednej słonej kropli. Houellebecq w sposób precyzyjny oddał sens swojego przekazu poprzez literacką fakturę opisu i odnarratorskiego komentarza. W języku swojej powieści stworzył ekwiwalent dla obecnego „zeitgeist” („ducha czasu”).
Główny (w sensie konstrukcyjnym) bohater powieści, Jed Martin jest artystą, malarzem i fotografem, człowiekiem myślącym i intelektualistą czytającym Platona, Sofoklesa, Moliera i Hugo. Jest nawet „obeznany z dogmatami wiary katolickiej, które pozostawiły tak głęboki rys na zachodniej kulturze, podczas gdy jego koledzy zazwyczaj znacznie mniej wiedzieli o życiu Jezusa niż Spidermana”.
Houellebecq rozpoczyna swoją powieść mottem zaczerpniętym z Karola Orleańskiego: „Świat jest mną znużony, podobnie jak ja nim”. A dalej jest już tylko gorzej. W powieści uderza nastrój zmęczenia i obojętności, który Houellebecq osiągnął poprzez stosownie zrytmizowaną, chłodną kadencję zdań. Świat „Mapy i terytorium” jest kompletnie odczarowany. Nie ma w nim żadnej tajemnicy, żadnej transcendencji, metafizyki czy choćby pseudometafizyki. Nie ma w nim radości, nadziei, nie ma uczuć. Ba, nie ma w nim nawet owego odwiecznego, uzdrawiającego francuskiego optymistycznego racjonalizmu od Rabelais i Descartesa rodem. Narrator patrzy na świat tak, jak znużony przedmiotem swych badań entomolog mógłby patrzeć na owady – ze znawstwem, ale bez pasji. Tym światem, na zasadzie pars pro toto, jest w „Mapie i terytorium” Paryż, miasto które wydaje się najbardziej odpowiednie do pełnienia roli probierza światowych procesów zachodzących w naszej europejskiej współczesności. W powieści Houellebecqa miasto, które przez kilka stuleci było kwintesencją Europy i dziś skupia w sobie kardynalne cechy, znaki czasu. „La Ville Lumière”, w którym u schyłku XVIII wieku zbudziły się największe nadzieje w dziejach ludzkości jest dziś w powieści Houellebecqa miastem rozczarowanym i zmęczonym. Nie Paryż jeden dotknięty jest tym syndromem. Jednak właśnie tam ów stan wydaje się być szczególnie intensywnym z powodu kontrastu między niegdysiejszymi nadziejami i kandydowskim optymizmem a dzisiejszym stanem głuchego rozczarowania. Powieściowe zmęczenie Paryża jest jednocześnie zmęczeniem Europy.
Na samym wstępie Houellebecq wprowadza nas w koloryt naszego homogenizowanego świata, do jednego z paryskich wnętrz: „Mogliby przebywać w Katarze lub Dubaju; faktycznie pokój był urządzony na podstawie fotografii reklamowej hotelu Emirates Palace w Abu Zabi, zamieszczonej w luksusowym magazynie niemieckim”.
Rozpędzona już na wstępie ironia autora trafia w sam środek naszego świata: bohater, malarz Jed Martin ogląda fotografie Baracka Obamy, Romana Abramowicza, Billa Gatesa. W tym nowym wspaniałym świecie sprawnie – z definicji – funkcjonującego kapitalizmu trywialna rzeczywistość jednak skrzeczy i problemy z banalną usługą naprawy ogrzewania mieszkania są tego rezultatem. Nawiasem mówiąc, w czytelniku z Polski, który pamięta specyficzne niedomogi organizacji życia w realnym socjalizmie, sytuacja ta, dokuczająca Jedowi w jednym z centrów historycznego kapitalizmu, którego znakiem firmowym miała być nieskazitelna sprawność usług, oliwiona przez PRAWDZIWE PIENIĄDZE, może to nawet wzbudzić sardoniczny uśmieszek pomieszany z nutą swojskiego sentymentalnego wspomnienia: „Roboty hydrauliczne buńczucznie zapowiadały „wprowadzenie instalacji hydraulicznej w trzecie tysiąclecie”.
– Na początek mogliby dotrzymywać terminów – warknął Jed koło jedenastej, krążąc po pracowni i bezskutecznie próbując się rozgrzać”.
Ale lekko nie jest: „Przez cały następny dzień czekał na kogoś z Robót hydraulicznych, ale również z Hydraulików do usług, do których w międzyczasie udało mu się dodzwonić. Hydraulicy do usług obiecywali przestrzegać reguł „usług rzemieślniczych według najlepszych tradycji”, ale tak samo nie byli w stanie dotrzymać umówionego terminu”.
Czytelnik polski odbierze to jako coś swojskiego. Ale dlaczego tam? Na mitycznym Zachodzie do którego modliliśmy się przez 45 lat PRL? U nas bylejakość była świadectwem socrealistycznej niesprawnego systemu, który nie mógł przez dziesięciolecia rozwiązać problemu braku papieru toaletowego i sznurka do snopowiązałek. Lecz tam, gdzie każdą sferę życia oliwiły PRAWDZIWE PIENIĄDZE? Czyżby wyjaśnieniem przyczyn takiego stanu rzeczy może być radykalny spadek motywacji? Ten zaś zawsze towarzyszy generalnemu upadkowi ducha, zniechęceniu i nade wszystko zobojętnieniu. Tak to w każdym razie można odczytać z „Mapy”. I właśnie zobojętnienie jest nadrzędnym rysem świata, który poznajemy za pośrednictwem Jeda Martina (do najbardziej zmęczonych należą policjanci, ale nie są oni tak poczciwie zmęczeni jak n.p. dobroduszny komisarz Maigret u Simenona). Oni są znużeni śmiertelnie.
Popiół jaki pokrywa świat „Mapy i terytorium” widać wyraźnie w sekwencji pogrzebu ciotki z prowincji, osoby tradycjonalnej. Jed po raz pierwszy uczestniczy w pogrzebie, na którym postrzega dotykalną realność śmierci. Wcześniej widział tylko spalanie zwłok w krematorium, podczas którego uczestnicy ceremonii nawet nie wyłączali telefonów komórkowych. W tym przysypanym popiołem świecie nierealnych pogrzebów, najbardziej realne są przedmioty będące wytworem nowoczesnych technologii. Dokładność w ich technicznym opisie, zaczerpnięta wprost z instrukcji obsługi pojawia się na kartach „Mapy i terytorium” kilkakrotnie. [Zdjęcia], „przechowywane w formacie TIFF z kopiami JPEG o najniższej rozdzielczości, z łatwością mieściły się na dysku 640 GB marki Western Digital, który ważył nieco ponad dwieście gramów. Starannie spakował [Jed] aparat i obiektywy (miał Rodenstocka Apo-Sironar 105 mm f/5.6 i Fujinona 180 mm, również f/5.6)”.
W tych fragmentach kryje się najjaskrawsza i najbardziej rozpaczliwa ironia Houellebecqa. W rozmieszczonych po całym tekście beznamiętnych dygresjach technologicznych odzwierciedla się właściwy dla naszej epoki fetyszyzm przedmiotów. Nie jest to jednak znany od początków XIX wieku fetyszyzm pozytywistyczny, taki jak n.p. u Julesa Verne’a, kryjący w sobie nadzieję na to, że przedmioty odmienią na lepsze życie ludzkie. To fetyszyzm sam dla siebie, fetyszyzm pustki, fetyszyzm, w którym technologiczne gadżety są substytutem życia. Fetyszyzm czasów schyłku.
U Houellebecqa uderza jeszcze coś, co można określić jako nonszalancję wobec niektórych tradycyjnych imperatywów pisarskich. Pisarze żywiący ambicję stworzenia syntetycznego, uniwersalnego artystycznego obrazu opisywanej epoki miewali (i miewają) dość często skłonność do metaforyzowania go, odbierania mu cech nazbyt aktualizujących, tak, by zmniejszyć ryzyko przyszłej dezaktualizacji, a poszerzyć pole ponadczasowości dzieła. Nie wszyscy rzecz jasna – tego typu kwalifikacja nie dotyczyła n.p. Balzaka, nurzającego się w doraźnie aktualnym realistycznym detalu. U Houellebecqa też nie sposób dostrzec takiej troski. Nonszalancko „zaszywa” całość przekazu w konteksty, które już za kilka lat będą pachniały starą gazetą. Jest to jednak niewątpliwie świadomy zabieg, część jego strategii nonszalancji wobec świata, samego siebie i swojego pisarstwa. On, trochę podobnie jak to czynił Balzac, pisze w taki sposób, jakby redagował dział miejski w gazecie codziennej.
Powieść Houellebecqa utkana jest z pereł nienachalnej, a mimo to gryzącej ironii. Stanowi ona właściwie archipelag ironii. Jedną z takich najpyszniejszych wysepek jest powtarzający się drwiący motyw z tematyką i tytułami obrazów autorstwa jednego z bohaterów „Mapy”, Jeda Martina. Zamiast próbować opisać tę ironię lepiej posłużyć się mówiącymi za siebie cytatami:
„To, co Marylin nazwała obrazem bugatti, w rzeczywistości nosiło tytuł „Ferdinand Piech , inżynier, zwiedza zakłady produkcyjne w Molsheim”, gdzie faktycznie produkuje się bugatti veyron 16.4, najszybszy i najdroższy samochód świata. Wyposażony w szesnastocylindrowy silnik w układzie podwójnego V o mocy tysiąca jeden koni i cztery turbosprężarki, rozpędza się do stu kilometrów w dwie i pół sekundy, a jego prędkość maksymalna wynosi czterysta siedem na godzinę. Żadne opony dostępne na rynku nie wytrzymują takich przyśpieszeń i Michelin musiał opracować specjalny typ gumy do tego modelu”. (…) Teraz z kolei wysłannik Romana Abramowicza podszedł do obrazu bugatti. Praca faktycznie była ciekawa. Kilka tygodni wcześniej Jed kupił na pchlim targu w Montreuil, za śmieszne pieniądze, właściwie za cenę makulatury, kilka kartonów starych numerów „Pekin-Information” i „La Chine en construction”, których zamaszysta, nieco niematerialna grafika przywodziła na myśl socrealizm w chińskim wydaniu. Układ w kształcie wachlarza grupki inżynierów i mechaników kroczących za Ferdinandem Piechem podczas wizyty w fabryce – jak miał zauważyć pewien historyk sztuki, szczególnie zadziorny i dobrze oczytany – wyraźnie przypominał grupkę agronomów i chłopów małorolnych towarzyszących przewodniczącemu Mao Zedongowi na akwareli, której reprodukcja została zamieszczona w numerze 122 „La Chine en construction”, a noszącej tytuł „Naprzód do uprawy ryżu na nawadnianych polach prowincji Hunan!” (…) „Inżynier Ferdinand Piech, maszerujący dwa metry przed grupą, wyglądał, jakby raczej płynął, niż szedł, lewitując kilka centymetrów nad posadzką z jasnego linoleum. Na trzech liniach montażowych stały podwozia bugatti veyron w różnych stadiach produkcji; przeszklone ściany w tle otwierały się na panoramę Wogezów”.
Treścią „Mapy i terytorium” są zmęczenie, obojętność, obcość, bezcelowość i nuda, będące udziałem bohaterów i świata, który ich otacza. Na pozór nihil novi sub sole. Świat już kilkakrotnie przeżywał fin de siecle, a jednym ze świadectw ostatniego z nich jest choćby „zatruta poezja” Stephane’a Mallarme. Jednak to zmęczenie, obojętność, obcość, nuda i bezcelowość różnią się od tych, które znamy dziejów naszej cywilizacji i z ich artystycznych odzwierciedleń. Owa różnica polega na tym, że bohaterowie Houellebecqa nie cierpią z powodu dotykającego ich zniechęcenia. Obojętność, obcość i nuda nie są już źródłem cierpienia, bo cierpienie oznacza, że ma się jeszcze nadzieję. Bohaterowie i świat „Mapy” nie mają już nadziei, niczego nie oczekują, niczego się nie spodziewają. W fragmencie poświęconemu umieraniu Jeda Martina pada zdanie: „W taki oto sposób Jed Martin żegnał się z życiem, z którym nigdy nie czuł się w pełni związany”.
Bo jego obcość w stosunku do ojca i obojętność wobec jego planów eutanazyjnych jest czymś więcej niż tylko jałową, wypaloną relacją rodzinną. Jest też wyrazem stosunku do życia „w ogóle”, do „życia z którym nie nigdy nie czuł się w pełni związanym”.
Jed, zanim umarł, posłużył Houellebecqowi do sformułowania takiej oto prognozy:
„Pod względem sytuacji ekonomicznej Francja miała się całkiem nieźle. Jako kraj przede wszystkim rolniczy i turystyczny, wykazała się niezwykłą odpornością na kolejne kryzysy, niemal nieprzerwanie występujące w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Kryzysy te cechowały się coraz gwałtowniejszym przebiegiem i wręcz komiczną nieprzewidywalnością – komiczną przynajmniej z punktu widzenia jakiegoś sardonicznego Boga, który by się zabawiał kolejnymi finansowymi konwulsjami, nagle pogrążającymi na zmianę w dostatku i głodzie kraje wielkości Indonezji, Rosji czy Brazylii, populacje liczące setki milionów ludzi. Mając na sprzedaż jedynie urokliwe hoteliki, perfumy i regionalne pasztety – czyli tak zwaną sztukę życia – Francja bez problemu stawiła czoła trudnościom. Tyle że z roku na rok zmieniała się narodowość klientów, to wszystko.
Zamieszkawszy w Chatelus-le-Marcheix, Jed codziennie wychodził na spacer po miasteczku. Zazwyczaj wypijał aperitif w kafejce na rynku (która, co ciekawe, zachowała dawną nazwę: Cafe des Sports), po czym szedł do domu na obiad. Szybko się zorientował, że wielu spośród przybyszy najwyraźniej go zna – lub przynajmniej o nim słyszało – i traktuje go bez szczególnej niechęci. Prawdę mówiąc, nowi mieszkańcy obszarów wiejskich w niczym nie przypominali swoich poprzedników. To nie zły los kazał im zająć się wyplataniem koszyków, renowacją wiejskich chałup lub wyrobem serów, ale ich własna przedsiębiorczość, ekonomicznie przemyślany, racjonalny wybór. Wykształceni, tolerancyjni i uprzejmi, bez problemu współżyli z osiadłymi w ich regionie obcymi, w czym zresztą mieli interes, gdyż ci ostatni stanowili gros ich klienteli. Większość domów, których dawni właściciele z Europy Północnej nie byli już w stanie utrzymać, została sprzedana. Chińczycy co prawda tworzyli dość zamkniętą społeczność, ale nie bardziej, a może nawet w mniejszym stopniu niż dawniej Anglicy – przynajmniej nie narzucali otoczeniu swojego języka. Wykazywali aż nadmierny respekt, prawie uwielbienie wobec lokalnych obyczajów, które nowi przybysze na początku słabo znali, ale starali się dokładnie naśladować: coraz wyraźniej wracały przepisy kucharskie, tańce, nawet stroje regionalne. Bez wątpienia jednak najbardziej cenną klientelę tworzyli Rosjanie. Nigdy nie kłócili się o cenę aperitifu ani wynajmu samochodu terenowego, wydawali pieniądze szczodrze i z fasonem, zawsze wierni tradycji potlaczu, która bez uszczerbku przeżyła kolejne reżimy polityczne. To nowe pokolenie okazywało się bardziej konserwatywne, bardziej szanujące pieniądze i ustaloną hierarchię społeczną niż wszystkie poprzednie. Co zdumiewające, wskaźnik dzietności we Francji wzrósł, nawet bez uwzględniania imigrantów, których liczba zresztą spadła prawie do zera od czasu zniknięcia ostatnich miejsc pracy w przemyśle i drastycznego ograniczenia pomocy społecznej na początku lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku. Emigranci z Afryki kierowali się teraz do nowych krajów industrialnych, narażając się na bardzo niebezpieczną podróż. Ich statki, płynące przez Ocean Indyjski i Morze Chińskie, były często atakowane przez piratów, którzy ograbiali ich z resztek oszczędności, a nieraz ich samych po prostu wyrzucali do morza”.
Jed Martin nie jest postacią interesującą psychologicznie. Postacią, z którą czytelnik może się zżyć czy tym bardziej zaprzyjaźnić. Jest w gruncie rzeczy jedynie „modelem w sytuacji”, kolejną mutacją musilowskiego „człowieka bez właściwości”. Tworzenie wielowymiarowych, soczystych, realistycznych psychologicznie postaci a la Flaubert czy Tołstoj nie jest zresztą mocną stroną prozy Houellebecqa, a też i prawdopodobnie jego celem. Dlatego do ostatnich zdań powieści pełni on u Houellebecqa funkcję użytkową, medium przez które przepuszcza on swoją narrację i swoje tezy.
„Twórczość ostatnich lat życia Jeda Martina można również widzieć – i jest to najbardziej bezpośrednia interpretacja – jako nostalgiczne spojrzenie na koniec wieku przemysłowego w Europie, a bardziej ogólnie na nietrwały, przejściowy charakter wszelkiej działalności produkcyjnej człowieka.
Taka interpretacja nie oddaje jednak uczucia niepokoju, jakie w nas budzi widok patetycznych laleczek produkcji Playmobil, zagubionych w futurystycznym, abstrakcyjnym, ogromnym mieście, które samo kruszy się i rozpada, po czym stopniowo wtapia w roślinną nieskończoność. Ani tego uczucia rozpaczy, jakie nas ogarnia w miarę jak figurki przedstawiające ludzi, którzy towarzyszyli Jedowi Martinowi na przestrzeni jego ziemskiego żywota, niszczeją pod wpływem pogody, po czym rozkładają się i rozpadają na kawałki, stając się na ostatnich filmach wideo symbolem generalnego unicestwienia gatunku ludzkiego. Figurki pogrążają się, przez chwilę zdają się walczyć, zanim zostaną zduszone kolejnymi warstwami roślin. Po czym wszystko uspokaja się, zostają tylko poruszane wiatrem trawy. Następuje totalny triumf świata roślinnego”.
„Mapa i terytorium”
Najpierw dość długo stroniłem od powieści Houellebecqa. Powodowany zarozumiałym nawykiem lekceważenia idoli współczesnej literatury kreowanych przez gazety i Internet, pomyślałem odruchowo, że to jakiś kolejny mędrzec dla ćwierćinteligentów w rodzaju Paulo Coelho. Lektura „Cząstek elementarnych” i „Platformy”, acz pozwalała dostrzec mistrzostwo warsztatowe Houellebecqa, nie wywołała we mnie jednak entuzjazmu i poczucia, że obcuję z najwyższej miary artyzmem pisarskim. Podejrzewałem, że to kolejny literacki cyborg od masowych nakładów, serwujący z centryfugi syntetyczne płyny infuzyjne dla swoich fanów.
Przełom nastąpił we mnie w wyniku lektury „Mapy i terytorium”. W moim przekonaniu jest to dzieło wybitne, ze znamionami wielkości. I nie uważam tak dlatego, że autor otrzymał za nią w 2010 roku Nagrodę Goncourtów. Wydaje się natomiast, że Houellebecq wyjątkowo trafnie sportretował kształt naszej epoki, jej materialny i duchowy charakter, osiągając uderzającą adekwatność treści i formy, zawierając w opowiedzianej, kryminalnej historii świat cały niczym całe morze w jednej słonej kropli. Houellebecq w sposób precyzyjny oddał sens swojego przekazu poprzez literacką fakturę opisu i odnarratorskiego komentarza. W języku swojej powieści stworzył ekwiwalent dla obecnego „zeitgeist” („ducha czasu”).
Główny (w sensie konstrukcyjnym) bohater powieści, Jed Martin jest artystą, malarzem i fotografem, człowiekiem myślącym i intelektualistą czytającym Platona, Sofoklesa, Moliera i Hugo. Jest nawet „obeznany z dogmatami wiary katolickiej, które pozostawiły tak głęboki rys na zachodniej kulturze, podczas gdy jego koledzy zazwyczaj znacznie mniej wiedzieli o życiu Jezusa niż Spidermana”.
Houellebecq rozpoczyna swoją powieść mottem zaczerpniętym z Karola Orleańskiego: „Świat jest mną znużony, podobnie jak ja nim”. A dalej jest już tylko gorzej. W powieści uderza nastrój zmęczenia i obojętności, który Houellebecq osiągnął poprzez stosownie zrytmizowaną, chłodną kadencję zdań. Świat „Mapy i terytorium” jest kompletnie odczarowany. Nie ma w nim żadnej tajemnicy, żadnej transcendencji, metafizyki czy choćby pseudometafizyki. Nie ma w nim radości, nadziei, nie ma uczuć. Ba, nie ma w nim nawet owego odwiecznego, uzdrawiającego francuskiego optymistycznego racjonalizmu od Rabelais i Descartesa rodem. Narrator patrzy na świat tak, jak znużony przedmiotem swych badań entomolog mógłby patrzeć na owady – ze znawstwem, ale bez pasji. Tym światem, na zasadzie pars pro toto, jest w „Mapie i terytorium” Paryż, miasto które wydaje się najbardziej odpowiednie do pełnienia roli probierza światowych procesów zachodzących w naszej europejskiej współczesności. W powieści Houellebecqa miasto, które przez kilka stuleci było kwintesencją Europy i dziś skupia w sobie kardynalne cechy, znaki czasu. „La Ville Lumière”, w którym u schyłku XVIII wieku zbudziły się największe nadzieje w dziejach ludzkości jest dziś w powieści Houellebecqa miastem rozczarowanym i zmęczonym. Nie Paryż jeden dotknięty jest tym syndromem. Jednak właśnie tam ów stan wydaje się być szczególnie intensywnym z powodu kontrastu między niegdysiejszymi nadziejami i kandydowskim optymizmem a dzisiejszym stanem głuchego rozczarowania. Powieściowe zmęczenie Paryża jest jednocześnie zmęczeniem Europy.
Na samym wstępie Houellebecq wprowadza nas w koloryt naszego homogenizowanego świata, do jednego z paryskich wnętrz: „Mogliby przebywać w Katarze lub Dubaju; faktycznie pokój był urządzony na podstawie fotografii reklamowej hotelu Emirates Palace w Abu Zabi, zamieszczonej w luksusowym magazynie niemieckim”.
Rozpędzona już na wstępie ironia autora trafia w sam środek naszego świata: bohater, malarz Jed Martin ogląda fotografie Baracka Obamy, Romana Abramowicza, Billa Gatesa. W tym nowym wspaniałym świecie sprawnie – z definicji – funkcjonującego kapitalizmu trywialna rzeczywistość jednak skrzeczy i problemy z banalną usługą naprawy ogrzewania mieszkania są tego rezultatem. Nawiasem mówiąc, w czytelniku z Polski, który pamięta specyficzne niedomogi organizacji życia w realnym socjalizmie, sytuacja ta, dokuczająca Jedowi w jednym z centrów historycznego kapitalizmu, którego znakiem firmowym miała być nieskazitelna sprawność usług, oliwiona przez PRAWDZIWE PIENIĄDZE, może to nawet wzbudzić sardoniczny uśmieszek pomieszany z nutą swojskiego sentymentalnego wspomnienia: „Roboty hydrauliczne buńczucznie zapowiadały „wprowadzenie instalacji hydraulicznej w trzecie tysiąclecie”.
– Na początek mogliby dotrzymywać terminów – warknął Jed koło jedenastej, krążąc po pracowni i bezskutecznie próbując się rozgrzać”.
Ale lekko nie jest: „Przez cały następny dzień czekał na kogoś z Robót hydraulicznych, ale również z Hydraulików do usług, do których w międzyczasie udało mu się dodzwonić. Hydraulicy do usług obiecywali przestrzegać reguł „usług rzemieślniczych według najlepszych tradycji”, ale tak samo nie byli w stanie dotrzymać umówionego terminu”.
Czytelnik polski odbierze to jako coś swojskiego. Ale dlaczego tam? Na mitycznym Zachodzie do którego modliliśmy się przez 45 lat PRL? U nas bylejakość była świadectwem socrealistycznej niesprawnego systemu, który nie mógł przez dziesięciolecia rozwiązać problemu braku papieru toaletowego i sznurka do snopowiązałek. Lecz tam, gdzie każdą sferę życia oliwiły PRAWDZIWE PIENIĄDZE? Czyżby wyjaśnieniem przyczyn takiego stanu rzeczy może być radykalny spadek motywacji? Ten zaś zawsze towarzyszy generalnemu upadkowi ducha, zniechęceniu i nade wszystko zobojętnieniu. Tak to w każdym razie można odczytać z „Mapy”. I właśnie zobojętnienie jest nadrzędnym rysem świata, który poznajemy za pośrednictwem Jeda Martina (do najbardziej zmęczonych należą policjanci, ale nie są oni tak poczciwie zmęczeni jak n.p. dobroduszny komisarz Maigret u Simenona). Oni są znużeni śmiertelnie.
Popiół jaki pokrywa świat „Mapy i terytorium” widać wyraźnie w sekwencji pogrzebu ciotki z prowincji, osoby tradycjonalnej. Jed po raz pierwszy uczestniczy w pogrzebie, na którym postrzega dotykalną realność śmierci. Wcześniej widział tylko spalanie zwłok w krematorium, podczas którego uczestnicy ceremonii nawet nie wyłączali telefonów komórkowych. W tym przysypanym popiołem świecie nierealnych pogrzebów, najbardziej realne są przedmioty będące wytworem nowoczesnych technologii. Dokładność w ich technicznym opisie, zaczerpnięta wprost z instrukcji obsługi pojawia się na kartach „Mapy i terytorium” kilkakrotnie. [Zdjęcia], „przechowywane w formacie TIFF z kopiami JPEG o najniższej rozdzielczości, z łatwością mieściły się na dysku 640 GB marki Western Digital, który ważył nieco ponad dwieście gramów. Starannie spakował [Jed] aparat i obiektywy (miał Rodenstocka Apo-Sironar 105 mm f/5.6 i Fujinona 180 mm, również f/5.6)”.
W tych fragmentach kryje się najjaskrawsza i najbardziej rozpaczliwa ironia Houellebecqa. W rozmieszczonych po całym tekście beznamiętnych dygresjach technologicznych odzwierciedla się właściwy dla naszej epoki fetyszyzm przedmiotów. Nie jest to jednak znany od początków XIX wieku fetyszyzm pozytywistyczny, taki jak n.p. u Julesa Verne’a, kryjący w sobie nadzieję na to, że przedmioty odmienią na lepsze życie ludzkie. To fetyszyzm sam dla siebie, fetyszyzm pustki, fetyszyzm, w którym technologiczne gadżety są substytutem życia. Fetyszyzm czasów schyłku.
U Houellebecqa uderza jeszcze coś, co można określić jako nonszalancję wobec niektórych tradycyjnych imperatywów pisarskich. Pisarze żywiący ambicję stworzenia syntetycznego, uniwersalnego artystycznego obrazu opisywanej epoki miewali (i miewają) dość często skłonność do metaforyzowania go, odbierania mu cech nazbyt aktualizujących, tak, by zmniejszyć ryzyko przyszłej dezaktualizacji, a poszerzyć pole ponadczasowości dzieła. Nie wszyscy rzecz jasna – tego typu kwalifikacja nie dotyczyła n.p. Balzaka, nurzającego się w doraźnie aktualnym realistycznym detalu. U Houellebecqa też nie sposób dostrzec takiej troski. Nonszalancko „zaszywa” całość przekazu w konteksty, które już za kilka lat będą pachniały starą gazetą. Jest to jednak niewątpliwie świadomy zabieg, część jego strategii nonszalancji wobec świata, samego siebie i swojego pisarstwa. On, trochę podobnie jak to czynił Balzac, pisze w taki sposób, jakby redagował dział miejski w gazecie codziennej.
Powieść Houellebecqa utkana jest z pereł nienachalnej, a mimo to gryzącej ironii. Stanowi ona właściwie archipelag ironii. Jedną z takich najpyszniejszych wysepek jest powtarzający się drwiący motyw z tematyką i tytułami obrazów autorstwa jednego z bohaterów „Mapy”, Jeda Martina. Zamiast próbować opisać tę ironię lepiej posłużyć się mówiącymi za siebie cytatami:
„To, co Marylin nazwała obrazem bugatti, w rzeczywistości nosiło tytuł „Ferdinand Piech , inżynier, zwiedza zakłady produkcyjne w Molsheim”, gdzie faktycznie produkuje się bugatti veyron 16.4, najszybszy i najdroższy samochód świata. Wyposażony w szesnastocylindrowy silnik w układzie podwójnego V o mocy tysiąca jeden koni i cztery turbosprężarki, rozpędza się do stu kilometrów w dwie i pół sekundy, a jego prędkość maksymalna wynosi czterysta siedem na godzinę. Żadne opony dostępne na rynku nie wytrzymują takich przyśpieszeń i Michelin musiał opracować specjalny typ gumy do tego modelu”. (…) Teraz z kolei wysłannik Romana Abramowicza podszedł do obrazu bugatti. Praca faktycznie była ciekawa. Kilka tygodni wcześniej Jed kupił na pchlim targu w Montreuil, za śmieszne pieniądze, właściwie za cenę makulatury, kilka kartonów starych numerów „Pekin-Information” i „La Chine en construction”, których zamaszysta, nieco niematerialna grafika przywodziła na myśl socrealizm w chińskim wydaniu. Układ w kształcie wachlarza grupki inżynierów i mechaników kroczących za Ferdinandem Piechem podczas wizyty w fabryce – jak miał zauważyć pewien historyk sztuki, szczególnie zadziorny i dobrze oczytany – wyraźnie przypominał grupkę agronomów i chłopów małorolnych towarzyszących przewodniczącemu Mao Zedongowi na akwareli, której reprodukcja została zamieszczona w numerze 122 „La Chine en construction”, a noszącej tytuł „Naprzód do uprawy ryżu na nawadnianych polach prowincji Hunan!” (…) „Inżynier Ferdinand Piech, maszerujący dwa metry przed grupą, wyglądał, jakby raczej płynął, niż szedł, lewitując kilka centymetrów nad posadzką z jasnego linoleum. Na trzech liniach montażowych stały podwozia bugatti veyron w różnych stadiach produkcji; przeszklone ściany w tle otwierały się na panoramę Wogezów”.
Treścią „Mapy i terytorium” są zmęczenie, obojętność, obcość, bezcelowość i nuda, będące udziałem bohaterów i świata, który ich otacza. Na pozór nihil novi sub sole. Świat już kilkakrotnie przeżywał fin de siecle, a jednym ze świadectw ostatniego z nich jest choćby „zatruta poezja” Stephane’a Mallarme. Jednak to zmęczenie, obojętność, obcość, nuda i bezcelowość różnią się od tych, które znamy dziejów naszej cywilizacji i z ich artystycznych odzwierciedleń. Owa różnica polega na tym, że bohaterowie Houellebecqa nie cierpią z powodu dotykającego ich zniechęcenia. Obojętność, obcość i nuda nie są już źródłem cierpienia, bo cierpienie oznacza, że ma się jeszcze nadzieję. Bohaterowie i świat „Mapy” nie mają już nadziei, niczego nie oczekują, niczego się nie spodziewają. W fragmencie poświęconemu umieraniu Jeda Martina pada zdanie: „W taki oto sposób Jed Martin żegnał się z życiem, z którym nigdy nie czuł się w pełni związany”.
Bo jego obcość w stosunku do ojca i obojętność wobec jego planów eutanazyjnych jest czymś więcej niż tylko jałową, wypaloną relacją rodzinną. Jest też wyrazem stosunku do życia „w ogóle”, do „życia z którym nie nigdy nie czuł się w pełni związanym”.
Jed, zanim umarł, posłużył Houellebecqowi do sformułowania takiej oto prognozy:
„Pod względem sytuacji ekonomicznej Francja miała się całkiem nieźle. Jako kraj przede wszystkim rolniczy i turystyczny, wykazała się niezwykłą odpornością na kolejne kryzysy, niemal nieprzerwanie występujące w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Kryzysy te cechowały się coraz gwałtowniejszym przebiegiem i wręcz komiczną nieprzewidywalnością – komiczną przynajmniej z punktu widzenia jakiegoś sardonicznego Boga, który by się zabawiał kolejnymi finansowymi konwulsjami, nagle pogrążającymi na zmianę w dostatku i głodzie kraje wielkości Indonezji, Rosji czy Brazylii, populacje liczące setki milionów ludzi. Mając na sprzedaż jedynie urokliwe hoteliki, perfumy i regionalne pasztety – czyli tak zwaną sztukę życia – Francja bez problemu stawiła czoła trudnościom. Tyle że z roku na rok zmieniała się narodowość klientów, to wszystko.
Zamieszkawszy w Chatelus-le-Marcheix, Jed codziennie wychodził na spacer po miasteczku. Zazwyczaj wypijał aperitif w kafejce na rynku (która, co ciekawe, zachowała dawną nazwę: Cafe des Sports), po czym szedł do domu na obiad. Szybko się zorientował, że wielu spośród przybyszy najwyraźniej go zna – lub przynajmniej o nim słyszało – i traktuje go bez szczególnej niechęci. Prawdę mówiąc, nowi mieszkańcy obszarów wiejskich w niczym nie przypominali swoich poprzedników. To nie zły los kazał im zająć się wyplataniem koszyków, renowacją wiejskich chałup lub wyrobem serów, ale ich własna przedsiębiorczość, ekonomicznie przemyślany, racjonalny wybór. Wykształceni, tolerancyjni i uprzejmi, bez problemu współżyli z osiadłymi w ich regionie obcymi, w czym zresztą mieli interes, gdyż ci ostatni stanowili gros ich klienteli. Większość domów, których dawni właściciele z Europy Północnej nie byli już w stanie utrzymać, została sprzedana. Chińczycy co prawda tworzyli dość zamkniętą społeczność, ale nie bardziej, a może nawet w mniejszym stopniu niż dawniej Anglicy – przynajmniej nie narzucali otoczeniu swojego języka. Wykazywali aż nadmierny respekt, prawie uwielbienie wobec lokalnych obyczajów, które nowi przybysze na początku słabo znali, ale starali się dokładnie naśladować: coraz wyraźniej wracały przepisy kucharskie, tańce, nawet stroje regionalne. Bez wątpienia jednak najbardziej cenną klientelę tworzyli Rosjanie. Nigdy nie kłócili się o cenę aperitifu ani wynajmu samochodu terenowego, wydawali pieniądze szczodrze i z fasonem, zawsze wierni tradycji potlaczu, która bez uszczerbku przeżyła kolejne reżimy polityczne. To nowe pokolenie okazywało się bardziej konserwatywne, bardziej szanujące pieniądze i ustaloną hierarchię społeczną niż wszystkie poprzednie. Co zdumiewające, wskaźnik dzietności we Francji wzrósł, nawet bez uwzględniania imigrantów, których liczba zresztą spadła prawie do zera od czasu zniknięcia ostatnich miejsc pracy w przemyśle i drastycznego ograniczenia pomocy społecznej na początku lat dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku. Emigranci z Afryki kierowali się teraz do nowych krajów industrialnych, narażając się na bardzo niebezpieczną podróż. Ich statki, płynące przez Ocean Indyjski i Morze Chińskie, były często atakowane przez piratów, którzy ograbiali ich z resztek oszczędności, a nieraz ich samych po prostu wyrzucali do morza”.
Jed Martin nie jest postacią interesującą psychologicznie. Postacią, z którą czytelnik może się zżyć czy tym bardziej zaprzyjaźnić. Jest w gruncie rzeczy jedynie „modelem w sytuacji”, kolejną mutacją musilowskiego „człowieka bez właściwości”. Tworzenie wielowymiarowych, soczystych, realistycznych psychologicznie postaci a la Flaubert czy Tołstoj nie jest zresztą mocną stroną prozy Houellebecqa, a też i prawdopodobnie jego celem. Dlatego do ostatnich zdań powieści pełni on u Houellebecqa funkcję użytkową, medium przez które przepuszcza on swoją narrację i swoje tezy.
„Twórczość ostatnich lat życia Jeda Martina można również widzieć – i jest to najbardziej bezpośrednia interpretacja – jako nostalgiczne spojrzenie na koniec wieku przemysłowego w Europie, a bardziej ogólnie na nietrwały, przejściowy charakter wszelkiej działalności produkcyjnej człowieka.
Taka interpretacja nie oddaje jednak uczucia niepokoju, jakie w nas budzi widok patetycznych laleczek produkcji Playmobil, zagubionych w futurystycznym, abstrakcyjnym, ogromnym mieście, które samo kruszy się i rozpada, po czym stopniowo wtapia w roślinną nieskończoność. Ani tego uczucia rozpaczy, jakie nas ogarnia w miarę jak figurki przedstawiające ludzi, którzy towarzyszyli Jedowi Martinowi na przestrzeni jego ziemskiego żywota, niszczeją pod wpływem pogody, po czym rozkładają się i rozpadają na kawałki, stając się na ostatnich filmach wideo symbolem generalnego unicestwienia gatunku ludzkiego. Figurki pogrążają się, przez chwilę zdają się walczyć, zanim zostaną zduszone kolejnymi warstwami roślin. Po czym wszystko uspokaja się, zostają tylko poruszane wiatrem trawy. Następuje totalny triumf świata roślinnego”.
„Mapa i terytorium” Michela Houellebecqa jest pogardliwym podzwonnym dla naszego świata. I tylko makabrycznej intrygi kryminalnej, która stanowi fabularną oś powieści nie zdradzę. Houellebecq Houellebeckiem, obcość obcością, obojętność obojętnością, znużenie światem znużeniem światem, pesymizm najbardziej pesymistycznego pisarza w historii – pesymizmem, ale takiego świństwa przyszłym czytelnikom „Mapy i terytorium” nie można zrobić. Bo samemu Houellebecqowi jest to i tak do dna obojętne.
Michel Houellebecq – „Mapa i terytorium”, przekład Beata Geppert, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2011, str. 383, ISBN 978-83-7747-684-0